sobota, 10 września 2016

Syn piekieł część 4

  Trząsłem się jak liść na wietrze. Ja tutaj umrę. Nie ucieknę. Nie ma nawet takiej opcji! Zapaliłem już tyle kul świetlnych by za każdym razem moim oczom ukazało się to samo.
 Martwe ciała. Zmasakrowane zwłoki z poszarpanymi szyjami i nienaturalnie powyginanymi kończynami oraz ich zakrwawione twarze wykrzywione w niemym krzyku. Czy ja też tak skończę? Na Lusira! Oni byli dorośli, a ja mam zaledwie pięć lat! To oczywiste, że skończę jeszcze gorzej niż oni. Nie, ja nie chcę! Lecz, w sumie, czy kiedykolwiek kogoś obchodziło czego ja chcę? Raczej nie. Wolałbym jednak zginąć już z rąk taty niż z głodu czy pragnienia lub rozszarpany przez tę tajemniczą istotę, która zabiła demony obecne w tej ciemnej dziurze.
 Trwałem tak pogrążony w mroku okrywając się moimi skrzydłami. Rzeczywiście było mi o wiele cieplej. Nie miałem pojęcia, która jest godzina, jaki jest dzień, a do tego zupełnie straciłem rachubę od jak dawna siedzę w bezruchu rozmyślając. Mogło to być pięć minut, pięć godzin, a nawet pięć dni. Nie robiło mi to różnicy. Ja już się poddałem. Nie wyjdę stąd. No, bo jak? Ile bym dał za to aby ktoś zdradził mi na to sposób.
 Nagle usłyszałem szepty. O dziwo, nie pochodziły one z zewnątrz, a raczej czułem, że pochodzą one z wewnątrz mojej głowy. Zakryłem uszy rękoma, lecz wtedy stały się one tylko wyraźniejsze. Wsłuchałem się w nie więc. Były... Co najmniej przerażające. ,,Nigdy nie uciekniesz. Znajdę cię. Dopadnę. Nigdy nie odejdziesz. Nie pozwolę." - mówił głos mrożący krew w żyłach. Był nawet bardziej lodowaty niż głos mojego ojca, kiedy coś przeskrobałem. Z każdym kolejnym słowem, które wypowiadał, zimno panujące w tym miejscu, powracało ze zdwojoną siłą pomimo chroniących mnie przed nim skrzydeł.
 - Przestań.... powiedziałem cicho na głos, lecz wtedy zaczął mówić głośniej i jeszcze bardziej natarczywie.
 Pogłębiało to we mnie myśl, że nigdy się stąd nie wydostanę. Wysysało całą nadzieję.
 ,,Nie uciekniesz przede mną. Będę z tobą do momentu twojej śmierci. Hahaha... Po niej też cię dopadnę, nie martw się o to!"

 - Kim jesteś...? -szepnąłem drżąc ze strachu. 
 ,,Twoim największym koszmarem." - zaśmiał się. -,,Chciałbyś mnie może zobaczyć?" - dodał po chwili. 
 To było ostatnią rzeczą, która byłaby mi teraz potrzebna. Bałem się. To tylko moja wyobraźnia. To musi być tylko urojenie! Szaleję. Po prostu od tego wszystkiego straciłem zmysły. To musiało być to. 
 - Nie zwariowałeś - usłyszałem chrapliwy głos szepczący wprost do mojego ucha. - Ja istnieję.
 Odskoczyłem szybko, jednak moja noga zatopiła się i utknęła w gnijącym ciele leżącym nieopodal. Poczułem smród nie do opisania. Zakręciło mi się w głowie i zebrało na wymioty. Zachwiałem się, ale nie upadłem, ponieważ gdybym to zrobił nie było by pewnie już dla mnie nadziei. Nie widziałem nic, lecz czułem "tego" obecność.
 - Podoba ci się moje dzieło, Kartej? - zaśmiał się szyderczo.
 - T-to ty to zrobiłeś...? - ledwo wydałem z siebie głos i spojrzałem na zwłoki oraz spróbowałem wyjąć z nich stopę, jednak bezskutecznie. 
 - Tak, to ja - powiedział zbliżając się do mnie. - Wiesz, że skończysz tak jak oni, prawda? - wybuchnął śmiechem stwór.
 W miejscu, gdzie powinna być jego twarz, a dokładnie jego oczy, rozbłysły białym światłem dwa idealne koła. Musiały więc to być ślepia tej istoty. 
 Nic nie odpowiedziałem, miałem ochotę płakać. To było dla mnie zbyt wiele, to wszystko było zbyt przerażające. Te oczy wlepione we mnie... Jedyne źródło światła, oprócz magii, w tym okropnym miejscu i to musiały być właśnie gałki oczne tej kreatury. Szanse na ucieczkę nikłe. Mogłem próbować, ale wiedziałem, że i tak się to nie uda, pozostawała jednak nadzieja. Przecież jeśli nie spróbuję, to na pewno tego nie dokonam.
 Szarpnąłem jeszcze raz nogą próbując uwolnić swoją kończynę z martwego ciała demona. Usłyszałem głośne plaśnięcie i już po chwili byłem wolny. No, może nie do końca, przecież nadal tkwiłem w tej ciemnej dziurze z potworem czyhającym na moje życie, ale to, że przynajmniej moja stopa nie jest uwięziona w rozkładających się zwłokach dodawało mi trochę otuchy.
 Zrobiłem parę kroków w tył, podczas, gdy kreatura miała cały czas wlepione we mnie te wielkie gały. Nie spuszczała mnie z oczu ani na chwilę. Patrzyła na mnie tak jakby tym sposobem miała mi pochłonąć duszę. Chociaż wiedziałem, że się cofam, miałem wrażenie, że nie ruszam się z miejsca. Potwór zaś zdawał się być coraz bliżej mnie. W końcu panikując odwróciłem się i rzuciłem do szaleńczego biegu. Ślizgałem się na zwłokach. To nic. Czułem, że "to" jest coraz bliżej. To nic. To "coś" wbiło swoje długie pazury w moje ramię. ,,To nic - wmawiałem sobie dalej. - I tak przecież kiedyś to musiało nastąpić.'' Przecież nie uciekłbym, rozśmieszyło mnie nawet, że pomyślałem, iż mój plan ucieczki mógłby wypalić.
 Stwór w jednej chwili wbił swoje paznokcie głębiej w moje ciało, na co zareagowałem wrzaskiem bólu. Usłyszałem za sobą cichy, lecz mrożący krew w żyłach śmiech, więc zapewne o to właśnie chodziło tej kreaturze. Następnie szarpnął mnie mocno przewracając też na ziemię. Wyciągnął gwałtownie swoje szpony z mojego ramienia pozostawiając po nich głęboką ranę. Upadłem na plecy i uderzyłem tyłem głowy o ziemię. Poczułem straszliwy, przeszywający ból i byłem bliski stracenia przytomności. Nie mogłem jednak zemdleć. To byłby koniec. Zebrałem w sobie resztki sił i spróbowałem się podnieść, ale potwór uniemożliwił mi to dociskając stopą moje ciało do ziemi. W świetle, które wydzielały jego ślepia ujrzałem jak wyciąga pazury i bierze zamach.
 Zamknąłem oczy, nie chciałem na to patrzeć. Już za chwilę ze mną skończy. Nic na to nie poradzę. Nie krzyczałem o pomoc, przecież i tak nikt by nie przyszedł. Na to właśnie zasłużyłem. Mogłem przecież nie śledzić ojca, być bardziej posłuszny. Z moich oczu wypłynęły łzy. Nie wiedziałem co jest po śmierci, nie chciałem wiedzieć. Wizja mojego zgonu była dla mnie czymś niezrozumiałym. To, że nagle miałbym przestać istnieć przerastało mnie. 
 Czekałem aż mój żywot dobiegnie końca przez kreaturę stojącą nade mną, jednak śmiertelny cios nigdy nie nadszedł. Za to usłyszałem drugi chrapliwy głos.
 - Zostaw go! On jest mój!

 - Nie, mój! - powiedział zaś trzeci z głosów.
 Otworzyłem powoli oczy. Byłem otoczony przez całą grupkę potworów z równie jasnymi oczyma. Przez chwilę nie wiedziałem co robić. Kreatury najwyraźniej zaczęły się kłócić i nie zwracały już na mnie uwagi. Stwór, który zaatakował mnie pierwszy, zdjął ze mnie stopę wdając się w kłótnie z resztą potworów. Korzystając z okazji, wstałem najciszej jak potrafiłem i zacząłem się oddalać, na początku po jednym kroczku, a później już biegiem. Słyszałem za sobą chrapliwe krzyki i odgłosy walki.Do tej sytuacji idealnie pasowałoby pewne ziemskie przysłowie: gdzie dwóch się kłóci, tam trzeci korzysta.
 Będąc już dosyć daleko od tych stworów zapaliłem kolejną kulę świetlną i ruszyłem dalej przed siebie, ale tym razem już nie po omacku, a po dróżce, którą dostrzegłem w przerwach pomiędzy zwłokami na ziemi. Szedłem patrząc cały czas pod nogi, ponieważ nie trudno było się tutaj przewrócić tym bardziej z moim szczęściem i koordynacją ruchową, której było prawie brak. Patrząc jednak pod nogi nie mogłem dostrzec tego, co się dzieje wokół mnie, więc szybko trafiłem głową na zwisający z góry stalaktyt. Wydałem z siebie jęk bólu i przyłożyłem rękę do miejsca uderzenia. Pięknie. Zaczęła mi lecieć krew. Jako dziecko mało wiedziałem o zakażeniach i tego typu rzeczach jak dezynfekcja ran, więc nic z tym nie zrobiłem, bałem się jedynie, że wykrwawię się na śmierć. Oczywiście ta obawa była nieuzasadniona, jednak byłem tylko pięciolatkiem i nie znałem się na tego typu sprawach. Ruszyłem dalej tym razem spoglądając naraz pod nogi i przed siebie, nie potrzebny był mi kolejny wypadek i tak już strasznie bolała mnie głowa od upadku na ziemię. Miałem również nudności, ale to uznałem za skutek zapachu, który panował w tym miejscu. 
 Wraz z upływem czasu, czułem się coraz bardziej słaby i zmęczony. Zacząłem przewracać się o własne nogi, które same uginały się pode mną. Kręciło mi się niemiłosiernie w głowie, a powieki zaczęły mi opadać. Przez jakiś czas szedłem nawet z zamkniętymi oczami.
 Nagle poczułem na twarzy wiatr, który rozwiał moje długie czarne włosy. Zastanawiało mnie skąd się wziął. Wywnioskowałem przecież wcześniej, że znajduję się w jaskini. Może byłem w błędzie. Postarałem się otworzyć oczy, co przy mojej kondycji graniczyło z cudem. Udało mi się podnieść lekko powieki. Zobaczyłem, że pod moimi nogami nie leżą już żadne zwłoki. Obejrzałem się za siebie, tam też ich nie było. Idąc z zamkniętymi oczyma musiałem zawędrować więc dosyć daleko. Za to dojrzałem, iż przede mną znajduje się woda. Dosyć dużo wody i to w jednym miejscu. Stałem chwilę przy niej zamyślając się. Czy to było jezioro? Nigdy wcześniej nie byłem nad jeziorem, lecz słyszałem o tym, iż jest to zbiornik wodny. Kiedy Merukku mi to tłumaczył kiwałem głową, tak naprawdę nic z tego nie rozumiejąc. Teraz jednak wszystko stało się jasne. Resztkami sił podszedłem do brzegu, uklęknąłem na kolana i nabrałem trochę wody na ręce, po czym napiłem się jej. Obmyłem sobie również twarz i wróciłem do picia.
 Gdy już zaspokoiłem swoje pragnienie, padłem na przybrzeżny piasek oddychając ciężko. Nie mogłem tego ukryć, byłem na skraju wytrzymałości. Chciałem się podnieść, ale moje ciało mnie nie słuchało, praktycznie nic już nie czułem oprócz tego okropnego zimna, które mnie przeszywało. Moja kula świetlna zgasła. Nie mogłem już zapalić kolejnej, zmęczenie mi na to nie pozwoliło. Nawet nie zauważyłem, kiedy usnąłem.



***


  - Zalgo...
 Władca piekieł siedział w swym gabinecie pogrążony w papierkowej robocie. Nie zauważył nawet, kiedy jego doradca wszedł do pomieszczenia.
  - Zalgo - powtórzył Merukku, jednak nadal pozostał bez odpowiedzi.
 Czerwonowłosy zdawał się go nie słyszeć, czy może nawet nie chciał go usłyszeć. Mężczyzna pomimo swojego zajęcia przy dokumentach myślami był zupełnie gdzie indziej. 
 Minął już tydzień od okropnego rozkazu Dikriko. Kartej nie wracał. Zalgo nawet nie liczył na powrót syna, przecież mało który doświadczony demon przeżył swój pobyt w tamtym strasznym miejscu. On jako władca był tam parę razy, lecz nie wspominał dobrze podróży do tamtej części piekła. Było tam ciemno, okropnie zimno, a do tego niebezpiecznie. Pałętały się tam różne stworzenia, które kryły się w mroku. Najgorszym z nich był tak zwany ,,złodziej dusz". Było to stworzenie, którego pochodzenia nie znał tak naprawdę nikt. Opowiadała o nim jedynie stara legenda. Według niej miał to być osobnik żywiący się tylko i wyłącznie duszami demonów. Nikt nie wiedział jak wygląda, ponieważ nie było przypadków, w którym spotkało się owego potwora i wyszłoby się z tego żywym lub o zdrowych zmysłach.
 Czerwonowłosy bał się. Czuł w żołądku niemiły ucisk. Nie pamiętał, kiedy ostatnio spał. Za każdym razem, kiedy próbował budziły go koszmary, w których jego ukochany syn zostaje rozszarpany na strzępy przez stworzenia z mroku. Nic nie mógł zrobić. Był zdolny jedynie patrzeć na to i czuć ból jaki zrozumie tylko ojciec. Wizja utraty Karteja, która była taka prawdopodobna wydawała się mu abstrakcyjna. Nigdy by się z tym nie pogodził, nie mógłby żyć, gdyby jego syn skończył jako obiad dla jednego ze złodziei dusz czy innego potwora. Chciał z tym coś zrobić, ale nie mógł. Był władcą. Musiał skupić się na dobrze ogółu, a nie jednostki, która i tak nie skończyłaby szczęśliwie, gdyby mężczyzna spróbował zainterweniować i wyciągnąć swojego syna z ciemnej części piekła. Czekałaby go wtedy Otchłań, która przecież była gorsza od wszystkiego. Czasami śmierć jest lepszym rozwiązaniem, a Zalgo dobrze o tym wiedział.
  - Zalgo! - krzyknął w końcu Merukku patrząc na swojego władcę z dezaprobatą.
  - Hm? - mężczyzna obudził się jakby z transu wyrywając się z zamyślenia. - Co się stało?
  - Raczej ja powinienem o to zapytać... - westchnął białowłosy. - Jesteś jakiś nieobecny i to przez cały dzień. Do tego nigdzie nie mogę znaleźć Karteja... Myślisz, że znowu uciekł?
  - Och... Ty nie wiesz... - rzekł cicho.
 Dokładnie tydzień temu wysłał swojego doradcę na Ziemię z pewną misją. Zalgo był już dosyć długo władcą i postanowił, że niebawem trzeba by przekazać komuś pałeczkę. Merukku miał znaleźć materiał na kolejnego władcę lub władczynię piekła wśród ludzi.
  - Czego nie wiem...? - zapytał zaniepokojony fioletowooki zważając na smutny ton głosu swego przyjaciela.
  - Dikriko... - zaczął Zalgo. - Był tutaj. Kazał mi umieścić Karteja w ciemnej części piekła - kontynuował melancholijnym głosem wgapiony gdzieś w przestrzeń.
  Merukku milczał. Nie wiedział co ma powiedzieć. Chciał jakoś pocieszyć czerwonowłosego, ale nie miał pojęcia w jaki sposób miałby to zrobić. Sam nie miał dzieci, lecz pięciolatek był mu tak bliski jak własny syn. Dobrze wiedział, że szanse na przeżycie tego dziecka były naprawdę nikłe. Chociaż nie był przyzwyczajony do dawania komuś złudnej nadziei tym razem postanowił tak postąpić.
  - Jeszcze nic straconego - zaczął białowłosy próbując udawać wesoły ton głosu. - Przecież to Twój syn, a nie jakieś pierwsze lepsze dziecko.
  - Tak sądzisz? - zapytał Zalgo wymuszając uśmiech. - On nawet nie potrafi używać magii...
 Znów zapadła cisza. Władca piekieł wrócił do swojego poprzedniego zajęcia. Dzięki temu nie skupiał się tak na swoim żalu i bólu. Nie mógł nic zrobić by pomóc Kartejowi. Obwiniał się za to, że wtedy, w jego piąte urodziny nie dopilnował go tak jak było trzeba. Gdyby nie dopuścił do tego, żeby nie zabrał Sedrykowi tego nieszczęsnego listu, wszyscy byli szczęśliwi. Czasu jednak cofnąć się nie dało. Można było tylko wspominać i przeklinać ten dzień, w którym to wszystko się zaczęło.

  - Cholerny kundel Dikriko... - mruknął pod nosem czerwonowłosy.
  - Nadal cię to dręczy? - zapytał Merukku.
  - Jak mogłoby przestać? - odpowiedział mężczyzna.
  - To nie twoja wina...
  - A czyja? To mój syn i to ja biorę za niego odpowiedzialność.
  - To niczyja wina - odparł spokojnie białowłosy. 
 Zalgo prychnął.
  - Niczyja... W takim razie dlaczego to ja i Kartej ponosimy konsekwencje? 

  - Zalgo...
  - Merukku, proszę, zostaw mnie samego.
  - Ale...
  - Proszę - powtórzył.

 Przyjaciel spojrzał na niego. Nie wyglądał zbyt dobrze. Widział też, że Zalgo nie chce kontynuować tej rozmowy. Był to dla niego bardzo trudny temat, co zresztą rzucało się w oczy.
  - Dobrze - odpowiedział jego doradca opuszczając pokój.
***

 Nagle wyrwałem się ze snu, a raczej ktoś zrobił to za mnie. Czułem, że jestem ciągnięty za rękę po ziemi, otworzyłem więc oczy z przerażeniem czekając co się im ukaże. W pierwszej chwili ujrzałem tylko ciemność. Nic więcej. Później jednak zacząłem dostrzegać rękę osoby, która mnie ciągnęła. Była ona wychudzona i wręcz biała. Zacząłem krzyczeć i wyrywać się. Wtedy osoba zatrzymała się i spojrzała na mnie.
 Nie miała oczu jak wcześniej napotkany potwór. Były one dosyć normalne, prócz tego, że też świeciły w ciemności. Miały one dosyć niecodzienny kolor złota. U demonów był on raczej rzadko spotykany.
  - Uspokój się - warknął mężczyzna o złotych oczach. - Jeszcze cię usłyszą - dodał ciszej. 

 Nieznajomy puścił moją rękę i pomógł mi wstać. Popatrzyłem na niego z nadzieją. Może właśnie on mnie stąd zabierze? Czy to było moje zbawienie?
  - Jak na ciebie wołają, dzieciaku? - zapytał już nieco milszym, lecz nadal srogim tonem.
 - Jet - odpowiedziałem pamiętając o tym, że ojciec zabronił używać mojego prawdziwego imienia.
  - To mówisz, że odlotowy* z ciebie chłopak, hm? - zażartował mężczyzna.
 Uśmiechnąłem się do niego lekko.
  - Jak się tutaj znalazłeś, Jet? - zapytał już poważniej.
 Wzruszyłem ramionami.
  - Zawsze jesteś taki małomówny, chłopcze?
 Pokiwałem głową na tak.
 Mężczyzna westchnął.
  - Ja też nie jestem jakoś specjalnie dobry w gadaniu. Szczególnie z dziećmi... - powiedział przyglądając mi się od góry do dołu.
  - Ale... Czy my się skądś nie znamy?
  - Nie wydaje mi się, żebym pana znał - rzekłem mierząc go wzrokiem.

 Mężczyzna jednak nie dawał spokoju. Obszedł mnie dookoła trzymając się za podbródek. W końcu spojrzał prosto w moje zdziwione oczy.
  - Jesteś demonem? - zapytał nagle.
 Znów pokiwałem głową.
  - W takim razie tym bardziej nie powinno cię tu być... Słyszałeś może kiedyś o złodziejach dusz?
 Pokręciłem przecząco głową.
  - To utrudnia nam sytuację. Pokrótce: jeśli cię dopadną, zjedzą ci duszę, a wtedy zostaniesz jednym z nich. Boją się światła, dlatego żyją w ciemności. Strasznie ciężko od nich uciec, a polują tylko i wyłącznie na demony.
  - W takim razie musimy bardzo uważać, żeby ich nie spotkać... - powiedziałem cichutko.
  - My? Wydaje mi się, że mamy tu w pobliżu tylko jednego demona i jesteś nim ty.
 Spojrzałem na niego pytająco, więc dodał:
  - Ja nie należę do twojej rasy. Jestem smokiem.
  - S-smokiem? - moje oczy zrobiły się większe i spoglądałem na niego niedowierzająco.
  - Nie słyszałeś nigdy o smokach? - zdziwił się.
  - S-słyszałem... Ale... Myślałem, że smoki wyglądają troszkę inaczej... - przyznałem.
  - Jak? - zaśmiał się złotooki. - Wyobrażałeś sobie, że jesteśmy latającymi jaszczurami?
 Pokiwałem nieśmiało głową.
  - No i miałeś rację, jednak komu by się chciało cały czas być w ciele jakiegoś gada ze skrzydłami, co? Możemy przybierać także formę ludzką.
 Mężczyzna jeszcze raz mi się przyjrzał.
  - Czemu tak na mnie patrzysz? - zapytałem lekko przestraszony.
  - Wybacz, lecz naprawdę wydaje mi się, że skądś cię znam.
  - To raczej niemożliwe - odpowiedziałem.
  - Tak czy inaczej, jeśli chcesz przeżyć, musimy cię stąd wyciągnąć i to jak najszybciej. Chodź ze mną, spróbuję ci pomóc.
 Posłusznie poszedłem za smokiem, który zaczął iść przed siebie, jednak nie widziałem zbyt wiele w tej ciemności i przewracałem się o własne nogi. Postanowiłem więc znów skorzystać z magii tworząc kulę świetlną. Była dosyć mała, co wynikało z mojego zmęczenia, ale zawsze to coś.
  - O, widzę że potrafisz korzystać z magii światła - rzucił mężczyzna obracając się do mnie lekko. - Tutaj jest ona całkiem przydatna.
 Nic na to nie odpowiedziałem, ale złotooki ciągnął rozmowę dalej.
  - To... Ile masz w ogóle lat, Jet? Rzadko się tutaj widuje dzieci...
  - Pięć - odpowiedziałem krótko, ponieważ uczono mnie by udzielać zwięzłych i sensownych odpowiedzi, a do tego nie odzywać się niepytany.
 Smok zatrzymał się na chwilę i odwrócił do mnie.
  - Pięć?! Żartujesz sobie?! Jak ty się tutaj, dziecko, znalazłeś?! Rodzice cię nie pilnowali, czy co?
  - Nie wiem. - odpowiedziałem szczerze. - Moja matka jest w lochach, a ojciec... Nie sądzę bym go w ogóle obchodził.
  - Na pewno go obchodzisz, nie mów tak, Jet.
 Pokręciłem przecząco głową.
  - On mnie nienawidzi. Jako władca piekieł jest dla wszystkich miły, ale mnie traktuje jak śmiecia - rzekłem smutnym tonem.
  - Twoim ojcem jest władca piekieł? Zalgo? - zapytał zdziwiony złotooki.
  - Owszem.
  - I wszystko jasne... - mruknął do siebie pod nosem.
 Patrząc na niego zauważyłem, że lekko się uśmiecha, jednak po chwili przeczesał ręką swoje czerwono-pomarańczowe włosy i westchnął długo.
  - Co jest jasne? - spytałem nie do końca rozumiejąc co ma smok na myśli.
  - Nieważne... - powiedział uśmiechając się do mnie. - Można by powiedzieć, że znam twojego ojca. Idziemy dalej. Przed nami jeszcze kawałek do pokonania.
 Ruszyliśmy więc w drogę, jednak nadal czułem się tragicznie. Brakowało mi siły i byłem strasznie głodny, ale nie dawałem po sobie tego poznać. ,,No dalej! Jesteś silny, uda ci się!" - okłamywałem samego siebie w myślach. Ważne, że to działało, dzięki czemu udawało mi się iść dalej i nie zatrzymywać co chwilę. Wiedziałem jednak, iż długo tak nie pociągnę. Byłem wycieńczony i wkrótce mimo woli osunąłem się na kolana, a moja świetlna kula zgasła. Mężczyzna szybko na to zareagował i uklęknął przy mnie.
  - Wszystko w porządku?
  - Słabo... mi... - wydyszałem podpierając się rękoma o ziemię.
  - Pewnie nie jesteś w stanie iść dalej, co?
 Pokręciłem głową na nie.
  - Dobra, w takim razie musimy sobie poradzić inaczej. Wskakuj ,,na barana".
 Posłusznie wgramoliłem się na jego plecy, po czym mężczyzna wstał i kontynuowaliśmy podróż. Droga była strasznie nużąca, więc po jakimś czasie zacząłem przysypiać. Kiedy już prawie straciłem kontakt z rzeczywistością, usłyszałem słowa:
  - Zatrzymamy się tutaj. Powinno być tu bezpiecznie.
 Zszedłem z jego pleców i położyłem się na ziemii. Chwilę później zauważyłem, że złotooki oddala się ode mnie. Podniosłem się lekko, nie chciałem zostać znowu sam w tej ciemnej dziurze.
  - Leż - usłyszałem. - Zaraz wrócę.
 Bałem się. Myślałem, że smok mnie zostawi, a to ,,zaraz'' ciągnęło się przez wieczność, jednak zanim zasnąłem mężczyzna wrócił niosąc dużą ilość drewna. Po chwili za pomocą magii ognia rozpalił ognisko, dzięki czemu mogłem mu się lepiej przyjrzeć. Szczerze mówiąc, w ciemnościach wyglądał bardziej dojrzale. W świetle było widać, że jest o wiele młodszy niż mi się wydawało.
  - Ile masz lat? - zapytałem.
 Chłopak spojrzał na mnie z uśmiechem.
  - Siedemnaście - odpowiedział. - No i w tym wszystkim zapomniałem się przedstawić... Jestem Tarwan.
  - Skąd się tu wziąłeś? - zapytałem. Złotooki nie był przecież pełnoletni, a nie wspominał też o swoich rodzicach. - Zabłądziłeś?
  - Nie, można by powiedzieć, że zwiedzałem. Bywam tu od czasu do czasu, gdy chcę pobyć sam.
  - A twoi rodzice...
  - Nie żyją - uciął Tarwan. - Zabili ich łowcy smoków, gdy miałem piętnaście lat.
  - Przykro mi... - rzekłem z żalem w głosie.
  - Nie potrzebuję współczucia - mruknął. - Możesz iść spać, sprawdziłem teren. Jest tu bezpiecznie.
 Patrzyłem na niego jeszcze przez chwilę po czym pokiwałem głową i położyłem się zamykając oczy. Niemal natychmiast zasnąłem.

***
 Chłopak o ognistym kolorze włosów westchnął. ,,To Kartej, z pewnością to on" - myślał. Siedemnastolatek nieco go oszukał. Nie przyszedł tutaj ,,zwiedzać". Było to miejsce, gdzie wabił łowców smoków, których z całego serca nienawidził. Mimo, że Zalgo wiele lat temu zakazał polowania na jego rasę, demony nie rezygnowały z łowiectwa. Tarwan wiele zawdzięczał ojcu pięciolatka i samemu dziecku też.
 Dwa lata temu, gdy jego rodzice zostali zamordowani, nie wiedział co ma ze sobą począć. Przeżył tylko dlatego, że jego matka kazała mu się ukryć. Jego rodzice jednak nie zdążyli już dotrzeć do kryjówki. Piętnastolatek patrzył bezradnie jak zostają zamordowani, a następnie jak łowcy śmieją się, gratulując sobie i zabierając ze sobą zwłoki jego jedynej rodziny. Gdy poszli, zrozpaczony chłopiec wyszedł z ukrycia. Nie miał pojęcia jak poradzi sobie bez bliskich. Zaczął płakać i zmienił swoją postać na ludzką. Po jakimś czasie usłyszał, że ktoś biegnie w jego stronę. Przerażony, że to łowcy szybko podniósł wzrok i chciał zerwać się do ucieczki, ale jego oczom ukazało się jedynie radosne dziecko. Zdziwiony co taki szkrab robi sam po środku lasu, który był kiedyś smoczą ziemią, otarł łzy i zawołał:
  - Hej! Co tu robisz, chłopczyku?
 Dziecko zatrzymało się i spojrzało na niego swoimi wielkimi czerwonymi oczami. Przez moment stali tak, aż oboje usłyszeli wołanie:
  - Kartuś! Gdzie jesteś?!
  - Tutaj! - krzyknął cienkim głosikiem dzieciak nie ruszając się z miejsca.
 Nie musieli długo czekać by zza drzew wyłonił się ojciec brzdąca. Nastolatek otworzył szerzej oczy. Był to sam władca piekieł. Smok nie zwlekając ukłonił mu się czekając na pozwolenie, aby się podniósł. Zanim jednak Zalgo zdążył cokolwiek powiedzieć, dziecko podbiegło do niego i przytuliło. Chłopak przez moment nie wiedział co robić, lecz po chwili odwzajemnił uścisk syna władcy. Spojrzał pytająco na mężczyznę ale ten tylko uśmiechnął się do niego ciepło. Gdy Kartej puścił Tarwana, Zalgo przemówił.
  - Przepraszam najmocniej za mojego syna i zakłócanie pańskiego spokoju.
  - Nie ma za co - pokręcił głową nastolatek, który od zawsze podziwiał władcę i nie śmiał nawet marzyć o spotkaniu z nim osobiście.
  - Tato, tato! Przygarnijmy go! - wołał mały.
  - Oj, Kartuś... Nie można tak po prostu przygarnąć kogoś bez pytania o zgodę, ani nie znając tej osoby... Przepraszam jeszcze raz... Ma dopiero trzy lata, jeszcze nie rozumie wszystkiego...
  - Nie ma za co... Naprawdę - odpowiedział lekko drżącym głosem smok.
 Zalgo rozejrzał się po okolicy i westchnął.
  - Było to kiedyś naprawdę spokojne miejsce, pełne przeróżnych magicznych stworzeń... Ale teraz przez tych okropnych łowców wszystkie żyją w ukryciu... - spojrzał na nastolatka. - Nie powinieneś się tutaj kręcić sam. Gdzie są twoi rodzice?
 Chłopak przypominając sobie wcześniejsze wydarzenia zaczął się trząść, a łzy spłynęły mu po policzkach. Mały demon zauważając to przytulił się do jego nogi i spojrzał smutno na swojego ojca. Zalgo zaś podszedł do nich i polecił nastolatkowi, aby usiadł i opowiedział co się stało. Złotooki przedstawił władcy swoją sytuację, po czym znów wybuchnął płaczem. Zalgo przejął się historią smoka i tym, że jego syn zdążył się do niego przywiązać, ponieważ cały czas przytulał się do chłopaka i próbował go pocieszyć. Odetchnął głęboko. Podjął decyzję co zrobić w tej sytuacji.
  - Jak ci na imię, chłopcze? - zapytał łagodnie.
  - T-Tarwan... - odpowiedział drżącym głosem smok próbując opanować emocje.
  - Tarwanie... - zaczął Zalgo wstając z miejsca. - Byłbym zaszczycony, gdybyś zgodził się dołączyć do mojej służby zamkowej i pomagał mi sprawować pieczę nad moim synem - Kartejem.
 Złotooki momentalnie przestał płakać i spojrzał na niego zdziwiony. Nigdy by nie pomyślał, że spotka go taki zaszczyt.
  - Tak! - zawołał malec. - Proszę, zgódź się! - brzdąc zrobił maślane oczka. - Proszę!
 Piętnastolatek popatrzył to na władcę piekieł, to na jego syna. Wiedział, że nie ma teraz tak naprawdę gdzie się podziać, a spotkanie z Zalgo i Kartejem było dla niego cudem.
  - Co ty na to? - zapytał czerwonowłosy mężczyzna wyciągając do niego dłoń i uśmiechając się pogodnie.
  - Jak mógłbym odmówić? - odpowiedział chwytając jego rękę.
 Zalgo pomógł mu wstać i wszyscy troje powędrowali do zamku, gdzie Tarwana powitano bardzo przyjaźnie. Od tamtej pory smok został opiekunem, a także towarzyszem zabaw trzylatka. Złotookiemu nie przeszkadzało to, że jego podopieczny jest taki mały i zawsze potrafił wymyślić zajęcie, które interesowało zarówno jego jak i małego demona. Spędzali ze sobą naprawdę wiele czasu, a Zalgo mógł spokojnie zająć się swoimi obowiązkami nie martwiąc się o syna. Oczywiście nadal zajmował się nim w wolnym czasie i bawił się razem z Tarwanem i Kartejem. Zawsze uśmiech na twarzy trzylatka sprawiał, że zapominał o problemach i trudnościach wiążących się z byciem osobą, na której spoczywała taka wielka odpowiedzialność jak bycie władcą. To była jego chwila relaksu, a takich momentów, kiedy Zalgo mógł sobie pozwolić na kompletny spokój i nie przejmowanie się niczym było naprawdę niewiele.
 Nadszedł jednak dzień, gdy Tarwan nie upilnował Karteja. Były to piąte urodziny chłopca. Solenizant podekscytowany szykowaną dla niego uroczystością nie mógł usiedzieć w miejscu. Oczywiście nie było nic w tym złego, przecież był tylko dzieckiem. Siedemnastoletni opiekun syna władcy dokładał wszelkich starań by nadążyć za pięciolatkiem, jednak, kiedy spuścił go z oczu dosłownie na parę sekund, mały demon gdzieś zniknął, a smok nie mógł go nigdzie znaleźć. Pałac był wielki, więc odnalezienie Karteja nie należało do łatwych zadań. Tarwan szukał go po całym zamku, we wszystkich komnatach, ale skąd mógł wiedzieć, że chłopiec bawi się w najlepsze poza fortecą, na dziedzińcu.
 Syn Zalgo biegał wokół fontanny wyciągając swoje skrzydła próbując poderwać się do lotu. Nie wychodziło mu to zbytnio, ponieważ nikt go jeszcze nie uczył latania co było zupełnie normalne, był przecież jeszcze na to za mały. Dlatego też Kartej, który do cierpliwych dzieci nie należał postanowił sobie, że spróbuje nauczyć się tego sam. Nie było to jednak łatwe, bo do latania nie wystarczało posiadanie skrzydeł, ale też odpowiednie używanie magii. Jak można zauważyć nawet w świecie ludzi nie wszystko co ma skrzydła lata. Do tego musi być przystosowane całe ciało takiej istoty, a jeśli nie jest, bez odrobiny czarów się nie obejdzie.
 Chłopiec oczywiście nie wiedząc o tym, brał rozbieg i skakał poruszając swoimi skrzydłami. Nie utrzymywał się jednak w powietrzu dłużej niż jakikolwiek zwykły człowiek. W końcu, gdy zauważył, że jego starania są bezowocne, usiadł na brzegu fontanny wymachując nogami, które nie dosięgały do ziemi. Siedział tak rozglądając się wokoło. Strażnicy jak zwykle pilnowali murów zamku stojąc przy głównej bramie. Kartej, który rzadko wychodził poza obszar fortecy zastanawiał się co robią ludzie i demony żyjące na zewnątrz. Jego ojciec zawsze powtarzał mu, że jest tam bardzo niebezpiecznie i pozwalał mu wychodzić tam tylko i wyłącznie w jego obecności. Obiecał mu również, że, gdy będzie już starszy i pozna tajniki magii potrzebnej do obrony, będzie mógł opuszczać zamek i zwiedzać piekło samodzielnie. Miało to jednak nastąpić dopiero za kilka lat, a pięciolatkowi który nie rozumiał, że to wszystko jest dla jego bezpieczeństwa, nie chciało się czekać aż tyle. Chciał wyjść właśnie teraz i to zupełnie sam. Zwiedzać nowe miejsca, do których nie pozwalano mu chodzić. Tego dnia uczynił coś, czego konsekwencje dręczyły go do końca życia.


*Jet po angielsku znaczy odrzutowiec. Tarwan żartuje więc nawiązując do jego imienia, że ,,odlotowy" z niego chłopak.

sobota, 20 lutego 2016

Syn piekieł część 3

 Szybko, szybko, szybko! Gdzie jest ten pokój, na Lusira, gdzie ten pokój?! Jeśli nie znajdę go w pięć minut, będzie ze mną źle... Bardzo źle. Przecież ojciec mnie zabije... Śledziłem go, podsłuchiwałem i jeszcze do tego zobaczyłem coś czego nie powinienem był widzieć. 
 Biegłem na oślep korytarzami, jednak za nic nie mogłem znaleźć drzwi do mojej sypialni. I tak nie rozmawiałem zbyt długo z moją mamą, bo kazała mi iść, aby się nie spóźnić. Mieliśmy nadzieję, że te parę minut starczy mi na powrót do komnaty. Niestety, pomyliliśmy się. Jedno trzeba mi przyznać - moja orientacja w terenie jest... No, dobrze, nie oszukujmy się, wcale jej nie mam.
 Mógłbym błądzić tak do rana, gdyby nie strażnik. W pierwszej chwili, gdy go zobaczyłem, bardzo się ucieszyłem, mógł mi przecież wskazać drogę, ale moja radość nie trwała długo. Miał on bardzo ponurą minę i wiedziałem, że to nie wróży dla mnie nic dobrego. Patrzyliśmy na siebie chwilę w milczeniu, po czym przemówił:
  - Jego Wysokość cię wzywa, Jet.
 Te słowa były dla mnie jak kubeł zimnej wody. Przełknąłem głośno ślinę. Nie chciałem tam iść. Miałem ochotę uciec i nie wracać, lecz wtedy wysłannik mego ojca wziął mnie za ramię i zaczął ciągnąć za sobą. Domyślałem się, że idziemy do sali tronowej. Nie myliłem się, po paru minutach drogi znalazłem się już przed obliczem Zalgo.
 Przymrużyłem oczy. Sala była bardzo mocno oświetlona w przeciwieństwie do reszty pałacu, gdzie jedynym źródłem światła był blask księżyca.
 Władca piekieł siedział na tronie, jednak, gdy mnie zobaczył, wstał z niego i zaczął iść w moją stronę. Strażnik, widocznie już wcześniej na to przygotowany, z wielką siłą rzucił mnie na posadzkę i przytrzymał, żebym pozostał na kolanach. Nawet nie próbowałem się sprzeciwiać, byłem zbyt przerażony. Kręciło mi się w głowie, moje serce biło tak szybko i mocno jakby zaraz miało wyskoczyć mi z piersi, a do oczu napłynęły mi łzy. Spuściłem wzrok, aby mój ojciec tego nie zauważył. Na niewiele się to jednak zdało. Czerwonowłosy podszedł do mnie i odchylił moją głowę w tył za grzywkę tak boleśnie, że łzy mimo moich starań ukrycia ich, popłynęły po moich policzkach.

 Twarz Zalgo nie zmieniła się ani na chwilę, był śmiertelnie poważny.
  - Pamiętasz co ci mówiłem dzisiaj popołudniu, Jet? - zapytał głosem tak zimnym, że przeszły mnie ciarki. Wyczekiwał chwilę na odpowiedź, lecz, gdy jej nie uzyskał, kontynuował. - Obiecałem, że cię zabiję jeśli zrobisz raz jeszcze coś tak głupiego jak uciekanie z zamku... Nie sądzisz, że to co uczyniłeś tej nocy było nawet głupsze...?

 Milczałem, nie miałem odwagi się odezwać. Nawet, gdybym to zrobił, to co by to zmieniło? Moja śmierć tym razem była nieunikniona. A może to i lepiej? Nie musiałbym się przynajmniej już męczyć. Po prostu bym zniknął. Nie byłoby już nic, ani smutku, ani bólu. Tak myślałem z początku, ale wtedy w głowie odbił mi się echem głos mojej matki. ,,Proszę cię, nie umieraj...". Nie, nie mogłem jej tego zrobić. Kątem oka szukałem drogi ucieczki, ale jedynym wyjściem z sali tronowej, do którego ewentualnie mógłbym trafić przed strażnikiem i Zalgo, były drzwi do sali, skąd przyszliśmy. Wrota za tronem mojego ojca oraz okna zostały przeze mnie wykluczone na samym starcie, ponieważ nawet nie zdążyłbym do nich dobiec zanim by mnie złapano. Teraz pozostawała jeszcze kwestia władcy piekieł, który trzymał mnie za włosy i strażnika za mną.
 Moje plany zostały jednak szybko pokrzyżowane, gdy Zalgo kazał swojemu poddanemu wyjść i zamknąć drzwi. Kiedy to uczynił, mężczyzna puścił moje włosy i spojrzał na mnie z pogardą.

  - Doczekam się odpowiedzi? - zapytał nieco zniecierpliwiony.
  - Tak, ojcze, było to nawet głupsze... - odpowiedziałem drżącym głosem spuszczając głowę.
 Zalgo cały czas zachowywał kamienny wyraz twarzy. Patrzył na mnie chwilkę, po czym kopnął z taką mocą, że uderzyłem w pobliską ścianę. Poczułem ból nie do opisania, na chwilę przestałem oddychać, po czym zwymiotowałem krwią. Chociaż bardzo chciałem wstać i uciec, nie mogłem się poruszyć przez nagły atak krwawego kaszlu. Władcy piekieł nie przeszkadzało to w tym, żeby podnieść mnie w górę za szyję i zacząć dusić. Chwyciłem oburącz jego nadgarstek wymachując nogami w powietrzu, próbując mu się wyszarpnąć. Nic to jednak nie dawało, a nawet pogarszało moją sytuację, ponieważ z każdym ruchem jego uścisk stawał się coraz mocniejszy, a ja traciłem siły. Płuca piekły mnie jakby zapłonęły żywym ogniem. Nie mogłem złapać powietrza i zaczęło mi się kręcić w głowie, zupełnie jakbym wyszedł z karuzeli. Moje ręce powoli opadły Miałem mroczki przed oczami. To już koniec... Zapadła ciemność.
***
 Zalgo, gdy zobaczył, że Kartej przestaje się ruszać i zamyka oczy, puścił go. Jego ciało bezwładnie osunęło się na podłogę. Władca piekieł sprawdził mu puls i odetchnął z ulgą. Jego syn żył. Znów zaklął cicho tej nocy. Dlaczego to zachodzi tak daleko?! - pytał sam siebie. Po raz kolejny miał krew syna na rękach. W dodatku, jego ukochanego syna.
 Ktoś wyszedł zza tronu klaszcząc powoli. Dźwięki rozchodziły się echem po sali. I jeszcze krótki mrożący krew w żyłach śmiech... Zalgo nie miał wątpliwości kto odwiedził go po raz kolejny.
 Zacisnął na chwilę pięść i powieki. "Tylko nie wybuchnij. Nie pogarszaj sytuacji. Słuchaj go, a może kiedyś Kartej będzie szczęśliwy... Ale to już pewnie dopiero po mojej śmierci.." - myślał. Odwrócił się powoli.
  - Witaj... Dikriko - mówiąc to próbował nie zaciskać zębów ze złości.
 Brat Lusira był nieco wyższy od Zalgo, ale bardziej kościsty. Na jego bladej twarzy widniał wredny uśmieszek. Żółto-zielone oczy z pionowymi źrenicami, z których można było wyczytać, że jest z siebie bardzo zadowolony, były częściowo przykryte czarnymi włosami do ramion.
  - Witaj, śmieciu - rzucił bóg od niechcenia schodząc po paru stopniach, na których umieszczony był tron, po czym minął władcę piekieł i spojrzał z góry na nieprzytomnego pięciolatka.
 Gdy uniósł czubkiem buta podbródek syna Zalgo, czerwonowłosy miochotę sięgnąć po miecz i wdać się w walkę z Dikriko, jednak wbił tylko paznokcie w przedramię i spuścił wzrok. Nie był głupi, wiedział, iż tym czynem skazałby siebie oraz Karteja na śmierć, albo i na Otchłań, a całe piekło na ponowne przyjęcie dikrikanizmu. Nie chciał tego, lecz również nie mógł znieść patrzenia na cierpienie syna i świadomości, że sam mu je zadaje.
  - Nie postarałeś się - powiedział chłodno Dikriko przenosząc wzrok na władce piekieł.
 ,,Ja się nie postarałem?! Prawie go zabiłem!" - pomyślał, ale nic nie powiedział. Tylko skinął głową.
 - Starałem się jak mogłem - burknął.
 - W takim razie pokażę ci jak robić to lepiej... - zaśmiał się i wyciągnął miecz z pochwy, a następnie zamachnął się na jego potomka.
 - Kartuś! Nie! - wrzasnął Zalgo pod wpływem chwili łapiąc boga za rękę. 
 Dikriko odtrącił go i uśmiechnął się złowieszczo.
  - Czyli to co mówiła mi Claire było prawdą...
 Demon szybko zorientował się, iż był to podstęp. Dotarło do niego, że wszystko co tak próbował zataić, wydało się i oczekiwał straszliwych tego skutków. Ale co innego mógł zrobić? Gdyby Dikriko opuścił ostrze, Kartej mógłby tego nie przeżyć.
  - Czyli mam rozumieć, że mam zabrać...hehe... "Kartusia".... do Otchłani? - zaśmiał się jeszcze bardziej szyderczo niż wczniej.
 Czerwonooki zbladł. To nie mogło się tak skończyć. W tym momencie mógłby zgodzić się na wszystko byleby ochronić syna przed tym straszliwym miejscem.
  - Chyba że... - kontynuował bóg, a w sercu Zalgo zapłonął malutki płomyk nadziei, który jednak szybko zga, gdy brat Lusira dokończył zdanie - ...że zostawisz go samego, jedynie z tym co teraz ma na sobie w ciemnej części piekła.
 Władcę przeszedł dreszcz na samą myśl, że miałby to zrobić. Próbował więc dyskutować:
  - Ale przecież mało który demon wraca stamtąd żywy! A to jeszcze dziecko, pięciolatek! 
  - Więc Otchłań? Wybieraj, byle szybko - powiedział Dikriko znudzonym głosem oglądając swoje paznokcie.
 Zalgo szybko się przekonał, że z tym potworem nie da się negocjować. Trzymał go w szachu, nie miał z nim żadnych szans. Jego decyzja była zatem oczywista. Każde miejsce jest przecież lepsze od Otchłani.

***

 Ciemno... Ciemno... I jeszcze raz ciemno. Gdzie nie spojrzałem, wszędzie ciemność. Czy ja umarłem? Nie! To nie miało się tak skończyć! Czyli jednak jest coś po śmierci dla demonów? I to jest ten mrok?
 Nie wiedziałem gdzie jestem, wydawało mi się, że mam otwarte oczy, ale otaczająca mnie czerń była taka sama, jak gdyby były one zamknięte. Co ja mam ze sobą zrobić? Skoro nie żyję, to chyba nareszcie mogę robić co chcę, prawda?
 Był jednak jeden problem... Co ja mogę robić jako zwykły martwy dzieciak? Moim dotychczasowym marzeniem było to, aby móc się przytulić do taty i nie zostać za to surowo ukaranym, lecz tego jako nieboszczyk już raczej nie uczynię. Moje największe pragnienie się więc już nigdy nie spełni. 
 Wstałem z ziemi, na której przedtem leżałem i dopiero wtedy zauważyłem, że wszystkie moje kończyny są odrętwiałe z zimna. Jeśli nie żyję, to czemu czuję chłód? Przecież umarli nie wyczuwają takich rzeczy, jak zimno czy ciepło... Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Jeśli jednak coś czułem i to całkiem wyraźnie, znaczyło to jedno. Ja wcale nie umarłem. Nie miałem pojęcia czy mam się cieszyć czy smucić z tego powodu, lecz nie myślałem nad tym długo. Ważniejszym problemem było teraz, gdzie ja właściwie jestem. 
 Poczułem na szyi jakby czyjś oddech, więc szybko odskoczyłem. Raz po raz przechodziły mnie dreszcze. Zacząłem uciekać. Gdziekolwiek, byleby jak najdalej stąd.
 Chce wrócić do domu! Nieważne jak okropny był dla mnie tata, nieważne jak bardzo nienawidzili mnie moja siostra Jennifer i brat Hrinui. To wszystko wydawało mi się wtedy tak błahym problemem w obliczu tego co mnie spotkało. Spełnił się mój największy dotychczasowy koszmar. Zostałem zupełnie sam. Zatrzymałem się na chwilę. Łzy napłynęły mi do oczu, jednak szybko je otarłem.
 Nie, to nie był czas ani miejsce na płacz. Wypłaczę się jak już wrócę do zamku. Do codziennej rutyny, która polegała na tym, że wszyscy się nade mną znęcają lub w ogóle nie wychylam się z pokoju, aby nikt mnie nie zaczepił. Nie mogłem jednak trwać w komnacie wiecznie przez głód oraz potrzeby fizjologiczne.
 Miałem cel. To najważniejsze. Wydostać się stąd i to szybko.
 Chłód zaczął doskwierać mi coraz bardziej, w pewnym momencie miałem nawet wrażenie, że zamarzam, że za chwilę stanę się bryłą lodu. Kłapałem mimowolnie zębami pocierając ramiona dłońmi, zgarbiony kontynuowałem powoli moją tułaczkę, jednak na tych zdrętwiałych z zimna nogach nie dało się zajść daleko. Po paru kolejnych krokach zahaczyłem o coś stopami i prawie upadłem, lecz na szczęście udało mi się złapać równowagę.
 Przez chwilę chciałem sprawdzić o co się potknąłem, ale wtedy po moich nogach coś przebiegło. To było coś małego, ale przestraszyłem się nie na żarty. Dziękowałem Lusirowi, że miałem w ty momencie buty do łydek. To zdarzenie zmotywowało mnie do dalszej drogi i poszukiwania wyjścia z tego okropnego miejsca.

 ***

 Przed siebie. Byleby przed siebie. Nie zatrzymuj się. Powtarzałem to sobie już po raz enty raz nie wiedząc jak długo już wędruję. Moje ciało stawało się coraz słabsze. Co chwilę potykałem się o coś zimnego i miękkiego. Co to mogło być? Ciekawość mnie zżerała, ale nie było czasu na takie rzeczy. Musiałem szukać drogi do domu. Z każdym kolejnym krokiem moje nadzieje malały. Wszechogarniająca czerń mnie przytłaczała, czułem jakbym miał stąd już nie wyjść. Nigdy więcej nie ujrzeć światła.
  - Pomocy! - krzyknąłem.
 ,,Pomocy! Pomocy. Pomocy..." - moje wołanie odbiło się echem. Nagle trafiłem głową na coś twardego. Potarłem się dłonią o czoło z cichym jękiem bólu i podparłem się o to czym się uderzyłem. Zacząłem dotykać tego czegoś. Było to chropowate i, co za niespodzianka, zimne, jak zresztą wszystko w tym miejscu. Przypominało mi to w dotyku skałę. Obstawiałem więc, że jest to kamienna ściana. Odwróciłem się, oparłem o nią plecami i z przeciągłym westchnięciem osunąłem się na ziemię. Nie miałem pojęcia przez jaki czas chodziłem bez celu, czy w ogóle idę w dobrym kierunku, przecież równie dobrze mogłem się oddalać od mojego domu jeszcze bardziej. Oddychałem szybko i płytko. Pomimo ciągłego ruchu nadal było mi przeraźliwie zimno, byłem jednak zbyt zmęczony by kontynuować podróż.
 Wmawiałem sobie, że to tylko zły sen, że niedługo otworzę oczy i będę z powrotem w moim łóżku pod ciepłym kocykiem, wtulony w pluszową pandę. Nigdy przedtem nie bałem się ciemności, jednak teraz zaczynałem czuć przed nią lekką obawę. Czy ja kiedyś stąd wyjdę? Czy spotkam jeszcze mamę... i tatę? Po tym wszystkim co mi zrobił, powinienem był go nienawidzić, ale... Po prostu nie mogłem. Kochałem Zalgo i to bardzo, dlatego to wszystko sprawiało mi podwójny ból.
 Łzy po raz kolejny napłynęły mi do oczu. Chciałem już wrócić. Wiedziałem, że nikt się pewnie o mnie nie martwi, a wręcz przeciwnie... Mają mnie nareszcie z głowy... Przed śmiercią chciałem się jednak jeszcze dowiedzieć dlaczego ojciec mnie nienawidzi i co znaczyły tajemnicze słowa Merruku... ,,Jest takim samym zagubionym chłopcem jak ty"... Miałem niemal stuprocentową pewność, że ma to coś wspólnego z moimi zaginionymi wspomnieniami. Tylko czemu ich nie pamiętałem? Czyżby ktoś mi je... Odebrał? Ale w takim razie jak?
 Nagle uderzyłem się otwartą dłonią w czoło. Magia. No właśnie! Ktoś mógł to zrobić za pomocą magii, przecież to takie oczywiste! Szkoda tylko, że ja za pomocą czarów nie mogę się stąd wydostać, ani znaleźć drogi powrotnej. Oczywiście dla mojego ojca nie byłby to żaden problem, lecz mnie nikt nie uczył żadnych zaklęć. Wpierw musiałbym odkryć w sobie jakąś moc, czego nie potrafiłem zrobić, a nie miałem nikogo, kto pomógłby mi w tym lub kogoś kto by mnie na nią choć naprowadził. 
 Jest wiele rodzai magii... Ognia, wody, ziemii, lodu, czasu, śmierci, elektryczności oraz ciemności i światła. Ta ostatnia by mi się bardzo w tej chwili przydała... Każdy kto posiada jakąś moc, ma swoją magię przewodnią, to znaczy, magie, w której jest najlepszy i ujawnia się ona jako pierwsza. Jest ona tak jakby główną magią danej osoby. Oczywiście można przy tym władać zaklęciami z innych dziedzin, przykładowo demon z magią przewodnią lodu może równie dobrze wyczarować ognień. 
 Pod względem czarowania podziwiam mojego ojca, który potrafi rzucać silne zaklęcia niemal z każdej kategorii. Najlepszy jest jednak w żywiole ognia. Zalgo zawsze wywierał na mnie duże wrażenie i wzbudzał mój szacunek wobec niego. Tylko nadal nie rozumiałem czemu tego nie odwzajemnia, a wręcz na odwrót, traktuje mnie jak śmiecia. Zastanawiało mnie to tym bardziej dlatego, że dla wszystkich innych był piekielnie uprzejmy i szanował nawet większość dikrikan, chociaż nie tolerował ich religii. Moje rodzeństwo też było z nim bardzo szczęśliwe. 
 Szczególnie rozpieszczał moją o rok starszą siostrę - Jennifer. Była ona pół anielicą. Dokuczała mi wtedy, kiedy tylko mogła. Nie zważała nigdy na to jak ja się czuję, uwielbiała też doprowadzać mnie do płaczu. Nikt nie zauważał w tym problemu prócz Kim, Nayrin był jeszcze za mały by wdać się w kłótnię z Jenny, jednak moja druga siostra była o rok starsza od niej i często się z nią sprzeczała. Powodem ich sporów było to jak mnie traktuje. Był jednak jeszcze nasz najstarszy brat - Hrinui, który miał już osiem lat. Kim nie mogła już nic z nim zrobić, ponieważ był o wiele silniejszy od niej. Jeden rok używania magii robił ogromną różnicę w umiejętnościach.
 Hrinui był najbardziej podobny do Zalgo z całego rodzeństwa. Miał jednak bardzo podobne włosy do ojca władcy piekieł - czarne z niebieskimi końcówkami. Jego oczy były granatowe, takie jakie miał tyran rządzący przed rewolucją lusirian. Rysy twarzy i kształt oczu miał jednak identyczne jak nasz ojciec. Zaczął się nade mną znęcać z dnia na dzień, bez żadnego konkretnego powodu. Jennifer miała przynajmniej jakiś. Otóż miałem od niej większe i bardziej opierzone skrzydła i tego właśnie mi zazdrościła. Błahy powód, ale przynajmniej go miała. Gdybym mógł, oddałbym jej te skrzydła, lecz to było raczej niemożliwe, by odciąć nam je obu i przyszyć moje do pleców mojej siostry. Sprawiłoby to ból nie tylko mnie, ale i jej. Do tego nie sądzę, żeby po takim zabiegu działały one prawidłowo. Uważam, że nie zależało jej na tym tak bardzo, żeby aż tak się dla nich poświęcić. 
 Pomyślałem o moich skrzydłach. Może mógłbym się nimi objąć? Byłoby mi wtedy o wiele cieplej. Skupiłem się. Poczułem jak powoli materializują się na moich plecach. W sumie, to też działo się na zasadzie magii, więc skoro mogę je wyciągnąć, to czemu nie mogę czarować? Chciałem teraz, żeby moją pierwszą magią, magią przewodnią, była magia światła. Niegdyś jeszcze bardzo lubiłem ciemność. Patrzenie na gwiazdy i księżyc... To była już przeszłość, miałem jej już po dziurki w nosie.
 Liczyłem, że uda mi się stworzyć choć małe światełko. Tak, tylko malutki chwilowy błysk, tak na początek, później będzie z górki.
 Proszę, światełko. Nic. No już, proszę! Ciemność. Odetchnąłem głęboko. Myśl o czymś przyjemnym, Kartej. Tylko czy ja mam jakieś pozytywne wspomnienia? No dobra, z tym mógłby być problem. A marzenia? Może one coś wskórają? Wyobraziłem sobie jak tata przeprasza mnie za wszystko co dotychczas mi zrobił i przytula mnie mocno mówiąc, że mnie kocha. Było to oczywiście marzenie ściętej głowy, ale mogło podziałać. Poczułem jak coś we mnie narasta. To chyba naprawdę działa! Zacisnąłem powieki i zacząłem myśleć intensywniej.
 Gdy otworzyłem oczy, moje ręce zaczęły świecić tworząc małą, błękitną kulę światła. Dłonie łaskotały mnie lekko, było to dosyć przyjemne uczucie. Nadal jednak nie widziałem nic prócz moich dłoni. Światło było małe, ale dawało promyk nadziei. Jest szansa, że stąd wyjdę! Z światłem to żaden problem! Serce zaczęło mi bić mocniej i szybciej.
  - No dalej, bądź większa... - szeptałem czule do mojej kulki. - Proszę cię... Jesteś moją jedyną nadzieją.
 Nagle, ku mojemu zdziwieniu, bo tak naprawdę nie sądziłem, że szeptanie do magii coś da, kula urosła na tyle, że była większa od mojej głowy i odleciała z moich rąk oświetlając pomieszczenie.
 Ciemność. Zdecydowanie wolałem ja niż to co zobaczyłem w świetle. Zacząłem się trząść. Straciłem dech w piersiach. Czy mi się przewidziało, czy była to okrutna prawda? To musi być sen... Jeśli to wszystko co zobaczyłem było rzeczywiste... To znaczy, że potykałem się o setki gnijących ciał demonów.