Biegłem na oślep korytarzami, jednak za nic nie mogłem znaleźć drzwi do mojej sypialni. I tak nie rozmawiałem zbyt długo z moją mamą, bo kazała mi iść, aby się nie spóźnić. Mieliśmy nadzieję, że te parę minut starczy mi na powrót do komnaty. Niestety, pomyliliśmy się. Jedno trzeba mi przyznać - moja orientacja w terenie jest... No, dobrze, nie oszukujmy się, wcale jej nie mam.
Mógłbym błądzić tak do rana, gdyby nie strażnik. W pierwszej chwili, gdy go zobaczyłem, bardzo się ucieszyłem, mógł mi przecież wskazać drogę, ale moja radość nie trwała długo. Miał on bardzo ponurą minę i wiedziałem, że to nie wróży dla mnie nic dobrego. Patrzyliśmy na siebie chwilę w milczeniu, po czym przemówił:
- Jego Wysokość cię wzywa, Jet.
Te słowa były dla mnie jak kubeł zimnej wody. Przełknąłem głośno ślinę. Nie chciałem tam iść. Miałem ochotę uciec i nie wracać, lecz wtedy wysłannik mego ojca wziął mnie za ramię i zaczął ciągnąć za sobą. Domyślałem się, że idziemy do sali tronowej. Nie myliłem się, po paru minutach drogi znalazłem się już przed obliczem Zalgo.
Przymrużyłem oczy. Sala była bardzo mocno oświetlona w przeciwieństwie do reszty pałacu, gdzie jedynym źródłem światła był blask księżyca.
Władca piekieł siedział na tronie, jednak, gdy mnie zobaczył, wstał z niego i zaczął iść w moją stronę. Strażnik, widocznie już wcześniej na to przygotowany, z wielką siłą rzucił mnie na posadzkę i przytrzymał, żebym pozostał na kolanach. Nawet nie próbowałem się sprzeciwiać, byłem zbyt przerażony. Kręciło mi się w głowie, moje serce biło tak szybko i mocno jakby zaraz miało wyskoczyć mi z piersi, a do oczu napłynęły mi łzy. Spuściłem wzrok, aby mój ojciec tego nie zauważył. Na niewiele się to jednak zdało. Czerwonowłosy podszedł do mnie i odchylił moją głowę w tył za grzywkę tak boleśnie, że łzy mimo moich starań ukrycia ich, popłynęły po moich policzkach.
Twarz Zalgo nie zmieniła się ani na chwilę, był śmiertelnie poważny.
- Pamiętasz co ci mówiłem dzisiaj popołudniu, Jet? - zapytał głosem tak zimnym, że przeszły mnie ciarki. Wyczekiwał chwilę na odpowiedź, lecz, gdy jej nie uzyskał, kontynuował. - Obiecałem, że cię zabiję jeśli zrobisz raz jeszcze coś tak głupiego jak uciekanie z zamku... Nie sądzisz, że to co uczyniłeś tej nocy było nawet głupsze...?
Milczałem, nie miałem odwagi się odezwać. Nawet, gdybym to zrobił, to co by to zmieniło? Moja śmierć tym razem była nieunikniona. A może to i lepiej? Nie musiałbym się przynajmniej już męczyć. Po prostu bym zniknął. Nie byłoby już nic, ani smutku, ani bólu. Tak myślałem z początku, ale wtedy w głowie odbił mi się echem głos mojej matki. ,,Proszę cię, nie umieraj...". Nie, nie mogłem jej tego zrobić. Kątem oka szukałem drogi ucieczki, ale jedynym wyjściem z sali tronowej, do którego ewentualnie mógłbym trafić przed strażnikiem i Zalgo, były drzwi do sali, skąd przyszliśmy. Wrota za tronem mojego ojca oraz okna zostały przeze mnie wykluczone na samym starcie, ponieważ nawet nie zdążyłbym do nich dobiec zanim by mnie złapano. Teraz pozostawała jeszcze kwestia władcy piekieł, który trzymał mnie za włosy i strażnika za mną.
Moje plany zostały jednak szybko pokrzyżowane, gdy Zalgo kazał swojemu poddanemu wyjść i zamknąć drzwi. Kiedy to uczynił, mężczyzna puścił moje włosy i spojrzał na mnie z pogardą.
- Doczekam się odpowiedzi? - zapytał nieco zniecierpliwiony.
- Tak, ojcze, było to nawet głupsze... - odpowiedziałem drżącym głosem spuszczając głowę.
Zalgo cały czas zachowywał kamienny wyraz twarzy. Patrzył na mnie chwilkę, po czym kopnął z taką mocą, że uderzyłem w pobliską ścianę. Poczułem ból nie do opisania, na chwilę przestałem oddychać, po czym zwymiotowałem krwią. Chociaż bardzo chciałem wstać i uciec, nie mogłem się poruszyć przez nagły atak krwawego kaszlu. Władcy piekieł nie przeszkadzało to w tym, żeby podnieść mnie w górę za szyję i zacząć dusić. Chwyciłem oburącz jego nadgarstek wymachując nogami w powietrzu, próbując mu się wyszarpnąć. Nic to jednak nie dawało, a nawet pogarszało moją sytuację, ponieważ z każdym ruchem jego uścisk stawał się coraz mocniejszy, a ja traciłem siły. Płuca piekły mnie jakby zapłonęły żywym ogniem. Nie mogłem złapać powietrza i zaczęło mi się kręcić w głowie, zupełnie jakbym wyszedł z karuzeli. Moje ręce powoli opadły Miałem mroczki przed oczami. To już koniec... Zapadła ciemność.
***
Zalgo, gdy zobaczył, że Kartej przestaje się ruszać i zamyka oczy, puścił go. Jego ciało bezwładnie osunęło się na podłogę. Władca piekieł sprawdził mu puls i odetchnął z ulgą. Jego syn żył. Znów zaklął cicho tej nocy. Dlaczego to zachodzi tak daleko?! - pytał sam siebie. Po raz kolejny miał krew syna na rękach. W dodatku, jego ukochanego syna.
Ktoś wyszedł zza tronu klaszcząc powoli. Dźwięki rozchodziły się echem po sali. I jeszcze krótki mrożący krew w żyłach śmiech... Zalgo nie miał wątpliwości kto odwiedził go po raz kolejny.
Zacisnął na chwilę pięść i powieki. "Tylko nie wybuchnij. Nie pogarszaj sytuacji. Słuchaj go, a może kiedyś Kartej będzie szczęśliwy... Ale to już pewnie dopiero po mojej śmierci.." - myślał. Odwrócił się powoli.
- Witaj... Dikriko - mówiąc to próbował nie zaciskać zębów ze złości.
Brat Lusira był nieco wyższy od Zalgo, ale bardziej kościsty. Na jego bladej twarzy widniał wredny uśmieszek. Żółto-zielone oczy z pionowymi źrenicami, z których można było wyczytać, że jest z siebie bardzo zadowolony, były częściowo przykryte czarnymi włosami do ramion.
- Witaj, śmieciu - rzucił bóg od niechcenia schodząc po paru stopniach, na których umieszczony był tron, po czym minął władcę piekieł i spojrzał z góry na nieprzytomnego pięciolatka.
Gdy uniósł czubkiem buta podbródek syna Zalgo, czerwonowłosy miał ochotę sięgnąć po miecz i wdać się w walkę z Dikriko, jednak wbił tylko paznokcie w przedramię i spuścił wzrok. Nie był głupi, wiedział, iż tym czynem skazałby siebie oraz Karteja na śmierć, albo i na Otchłań, a całe piekło na ponowne przyjęcie dikrikanizmu. Nie chciał tego, lecz również nie mógł znieść patrzenia na cierpienie syna i świadomości, że sam mu je zadaje.
- Nie postarałeś się - powiedział chłodno Dikriko przenosząc wzrok na władce piekieł.
,,Ja się nie postarałem?! Prawie go zabiłem!" - pomyślał, ale nic nie powiedział. Tylko skinął głową.
- Starałem się jak mogłem - burknął.
- W takim razie pokażę ci jak robić to lepiej... - zaśmiał się i wyciągnął miecz z pochwy, a następnie zamachnął się na jego potomka.
- Kartuś! Nie! - wrzasnął Zalgo pod wpływem chwili łapiąc boga za rękę.
Dikriko odtrącił go i uśmiechnął się złowieszczo.
- Czyli to co mówiła mi Claire było prawdą...
Demon szybko zorientował się, iż był to podstęp. Dotarło do niego, że wszystko co tak próbował zataić, wydało się i oczekiwał straszliwych tego skutków. Ale co innego mógł zrobić? Gdyby Dikriko opuścił ostrze, Kartej mógłby tego nie przeżyć.
- Czyli mam rozumieć, że mam zabrać...hehe... "Kartusia".... do Otchłani? - zaśmiał się jeszcze bardziej szyderczo niż wcześniej.
Czerwonooki zbladł. To nie mogło się tak skończyć. W tym momencie mógłby zgodzić się na wszystko byleby ochronić syna przed tym straszliwym miejscem.
- Chyba że... - kontynuował bóg, a w sercu Zalgo zapłonął malutki płomyk nadziei, który jednak szybko zgasł, gdy brat Lusira dokończył zdanie - ...że zostawisz go samego, jedynie z tym co teraz ma na sobie w ciemnej części piekła.
Władcę przeszedł dreszcz na samą myśl, że miałby to zrobić. Próbował więc dyskutować:
- Ale przecież mało który demon wraca stamtąd żywy! A to jeszcze dziecko, pięciolatek!
- Więc Otchłań? Wybieraj, byle szybko - powiedział Dikriko znudzonym głosem oglądając swoje paznokcie.
Zalgo szybko się przekonał, że z tym potworem nie da się negocjować. Trzymał go w szachu, nie miał z nim żadnych szans. Jego decyzja była zatem oczywista. Każde miejsce jest przecież lepsze od Otchłani.
- Witaj, śmieciu - rzucił bóg od niechcenia schodząc po paru stopniach, na których umieszczony był tron, po czym minął władcę piekieł i spojrzał z góry na nieprzytomnego pięciolatka.
Gdy uniósł czubkiem buta podbródek syna Zalgo, czerwonowłosy miał ochotę sięgnąć po miecz i wdać się w walkę z Dikriko, jednak wbił tylko paznokcie w przedramię i spuścił wzrok. Nie był głupi, wiedział, iż tym czynem skazałby siebie oraz Karteja na śmierć, albo i na Otchłań, a całe piekło na ponowne przyjęcie dikrikanizmu. Nie chciał tego, lecz również nie mógł znieść patrzenia na cierpienie syna i świadomości, że sam mu je zadaje.
- Nie postarałeś się - powiedział chłodno Dikriko przenosząc wzrok na władce piekieł.
,,Ja się nie postarałem?! Prawie go zabiłem!" - pomyślał, ale nic nie powiedział. Tylko skinął głową.
- Starałem się jak mogłem - burknął.
- W takim razie pokażę ci jak robić to lepiej... - zaśmiał się i wyciągnął miecz z pochwy, a następnie zamachnął się na jego potomka.
- Kartuś! Nie! - wrzasnął Zalgo pod wpływem chwili łapiąc boga za rękę.
Dikriko odtrącił go i uśmiechnął się złowieszczo.
- Czyli to co mówiła mi Claire było prawdą...
Demon szybko zorientował się, iż był to podstęp. Dotarło do niego, że wszystko co tak próbował zataić, wydało się i oczekiwał straszliwych tego skutków. Ale co innego mógł zrobić? Gdyby Dikriko opuścił ostrze, Kartej mógłby tego nie przeżyć.
- Czyli mam rozumieć, że mam zabrać...hehe... "Kartusia".... do Otchłani? - zaśmiał się jeszcze bardziej szyderczo niż wcześniej.
Czerwonooki zbladł. To nie mogło się tak skończyć. W tym momencie mógłby zgodzić się na wszystko byleby ochronić syna przed tym straszliwym miejscem.
- Chyba że... - kontynuował bóg, a w sercu Zalgo zapłonął malutki płomyk nadziei, który jednak szybko zgasł, gdy brat Lusira dokończył zdanie - ...że zostawisz go samego, jedynie z tym co teraz ma na sobie w ciemnej części piekła.
Władcę przeszedł dreszcz na samą myśl, że miałby to zrobić. Próbował więc dyskutować:
- Ale przecież mało który demon wraca stamtąd żywy! A to jeszcze dziecko, pięciolatek!
- Więc Otchłań? Wybieraj, byle szybko - powiedział Dikriko znudzonym głosem oglądając swoje paznokcie.
Zalgo szybko się przekonał, że z tym potworem nie da się negocjować. Trzymał go w szachu, nie miał z nim żadnych szans. Jego decyzja była zatem oczywista. Każde miejsce jest przecież lepsze od Otchłani.
***
Ciemno... Ciemno... I jeszcze raz ciemno. Gdzie nie spojrzałem, wszędzie ciemność. Czy ja umarłem? Nie! To nie miało się tak skończyć! Czyli jednak jest coś po śmierci dla demonów? I to jest ten mrok?
Nie wiedziałem gdzie jestem, wydawało mi się, że mam otwarte oczy, ale otaczająca mnie czerń była taka sama, jak gdyby były one zamknięte. Co ja mam ze sobą zrobić? Skoro nie żyję, to chyba nareszcie mogę robić co chcę, prawda?
Był jednak jeden problem... Co ja mogę robić jako zwykły martwy dzieciak? Moim dotychczasowym marzeniem było to, aby móc się przytulić do taty i nie zostać za to surowo ukaranym, lecz tego jako nieboszczyk już raczej nie uczynię. Moje największe pragnienie się więc już nigdy nie spełni.
Wstałem z ziemi, na której przedtem leżałem i dopiero wtedy zauważyłem, że wszystkie moje kończyny są odrętwiałe z zimna. Jeśli nie żyję, to czemu czuję chłód? Przecież umarli nie wyczuwają takich rzeczy, jak zimno czy ciepło... Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Jeśli jednak coś czułem i to całkiem wyraźnie, znaczyło to jedno. Ja wcale nie umarłem. Nie miałem pojęcia czy mam się cieszyć czy smucić z tego powodu, lecz nie myślałem nad tym długo. Ważniejszym problemem było teraz, gdzie ja właściwie jestem.
Poczułem na szyi jakby czyjś oddech, więc szybko odskoczyłem. Raz po raz przechodziły mnie dreszcze. Zacząłem uciekać. Gdziekolwiek, byleby jak najdalej stąd.
Chce wrócić do domu! Nieważne jak okropny był dla mnie tata, nieważne jak bardzo nienawidzili mnie moja siostra Jennifer i brat Hrinui. To wszystko wydawało mi się wtedy tak błahym problemem w obliczu tego co mnie spotkało. Spełnił się mój największy dotychczasowy koszmar. Zostałem zupełnie sam. Zatrzymałem się na chwilę. Łzy napłynęły mi do oczu, jednak szybko je otarłem.
Nie, to nie był czas ani miejsce na płacz. Wypłaczę się jak już wrócę do zamku. Do codziennej rutyny, która polegała na tym, że wszyscy się nade mną znęcają lub w ogóle nie wychylam się z pokoju, aby nikt mnie nie zaczepił. Nie mogłem jednak trwać w komnacie wiecznie przez głód oraz potrzeby fizjologiczne.
Miałem cel. To najważniejsze. Wydostać się stąd i to szybko.
Chłód zaczął doskwierać mi coraz bardziej, w pewnym momencie miałem nawet wrażenie, że zamarzam, że za chwilę stanę się bryłą lodu. Kłapałem mimowolnie zębami pocierając ramiona dłońmi, zgarbiony kontynuowałem powoli moją tułaczkę, jednak na tych zdrętwiałych z zimna nogach nie dało się zajść daleko. Po paru kolejnych krokach zahaczyłem o coś stopami i prawie upadłem, lecz na szczęście udało mi się złapać równowagę.
Przez chwilę chciałem sprawdzić o co się potknąłem, ale wtedy po moich nogach coś przebiegło. To było coś małego, ale przestraszyłem się nie na żarty. Dziękowałem Lusirowi, że miałem w ty momencie buty do łydek. To zdarzenie zmotywowało mnie do dalszej drogi i poszukiwania wyjścia z tego okropnego miejsca.
***
Przed siebie. Byleby przed siebie. Nie zatrzymuj się. Powtarzałem to sobie już po raz enty raz nie wiedząc jak długo już wędruję. Moje ciało stawało się coraz słabsze. Co chwilę potykałem się o coś zimnego i miękkiego. Co to mogło być? Ciekawość mnie zżerała, ale nie było czasu na takie rzeczy. Musiałem szukać drogi do domu. Z każdym kolejnym krokiem moje nadzieje malały. Wszechogarniająca czerń mnie przytłaczała, czułem jakbym miał stąd już nie wyjść. Nigdy więcej nie ujrzeć światła.
- Pomocy! - krzyknąłem.
,,Pomocy! Pomocy. Pomocy..." - moje wołanie odbiło się echem. Nagle trafiłem głową na coś twardego. Potarłem się dłonią o czoło z cichym jękiem bólu i podparłem się o to czym się uderzyłem. Zacząłem dotykać tego czegoś. Było to chropowate i, co za niespodzianka, zimne, jak zresztą wszystko w tym miejscu. Przypominało mi to w dotyku skałę. Obstawiałem więc, że jest to kamienna ściana. Odwróciłem się, oparłem o nią plecami i z przeciągłym westchnięciem osunąłem się na ziemię. Nie miałem pojęcia przez jaki czas chodziłem bez celu, czy w ogóle idę w dobrym kierunku, przecież równie dobrze mogłem się oddalać od mojego domu jeszcze bardziej. Oddychałem szybko i płytko. Pomimo ciągłego ruchu nadal było mi przeraźliwie zimno, byłem jednak zbyt zmęczony by kontynuować podróż.
Wmawiałem sobie, że to tylko zły sen, że niedługo otworzę oczy i będę z powrotem w moim łóżku pod ciepłym kocykiem, wtulony w pluszową pandę. Nigdy przedtem nie bałem się ciemności, jednak teraz zaczynałem czuć przed nią lekką obawę. Czy ja kiedyś stąd wyjdę? Czy spotkam jeszcze mamę... i tatę? Po tym wszystkim co mi zrobił, powinienem był go nienawidzić, ale... Po prostu nie mogłem. Kochałem Zalgo i to bardzo, dlatego to wszystko sprawiało mi podwójny ból.
Łzy po raz kolejny napłynęły mi do oczu. Chciałem już wrócić. Wiedziałem, że nikt się pewnie o mnie nie martwi, a wręcz przeciwnie... Mają mnie nareszcie z głowy... Przed śmiercią chciałem się jednak jeszcze dowiedzieć dlaczego ojciec mnie nienawidzi i co znaczyły tajemnicze słowa Merruku... ,,Jest takim samym zagubionym chłopcem jak ty"... Miałem niemal stuprocentową pewność, że ma to coś wspólnego z moimi zaginionymi wspomnieniami. Tylko czemu ich nie pamiętałem? Czyżby ktoś mi je... Odebrał? Ale w takim razie jak?
Nagle uderzyłem się otwartą dłonią w czoło. Magia. No właśnie! Ktoś mógł to zrobić za pomocą magii, przecież to takie oczywiste! Szkoda tylko, że ja za pomocą czarów nie mogę się stąd wydostać, ani znaleźć drogi powrotnej. Oczywiście dla mojego ojca nie byłby to żaden problem, lecz mnie nikt nie uczył żadnych zaklęć. Wpierw musiałbym odkryć w sobie jakąś moc, czego nie potrafiłem zrobić, a nie miałem nikogo, kto pomógłby mi w tym lub kogoś kto by mnie na nią choć naprowadził.
Jest wiele rodzai magii... Ognia, wody, ziemii, lodu, czasu, śmierci, elektryczności oraz ciemności i światła. Ta ostatnia by mi się bardzo w tej chwili przydała... Każdy kto posiada jakąś moc, ma swoją magię przewodnią, to znaczy, magie, w której jest najlepszy i ujawnia się ona jako pierwsza. Jest ona tak jakby główną magią danej osoby. Oczywiście można przy tym władać zaklęciami z innych dziedzin, przykładowo demon z magią przewodnią lodu może równie dobrze wyczarować ognień.
Pod względem czarowania podziwiam mojego ojca, który potrafi rzucać silne zaklęcia niemal z każdej kategorii. Najlepszy jest jednak w żywiole ognia. Zalgo zawsze wywierał na mnie duże wrażenie i wzbudzał mój szacunek wobec niego. Tylko nadal nie rozumiałem czemu tego nie odwzajemnia, a wręcz na odwrót, traktuje mnie jak śmiecia. Zastanawiało mnie to tym bardziej dlatego, że dla wszystkich innych był piekielnie uprzejmy i szanował nawet większość dikrikan, chociaż nie tolerował ich religii. Moje rodzeństwo też było z nim bardzo szczęśliwe.
Szczególnie rozpieszczał moją o rok starszą siostrę - Jennifer. Była ona pół anielicą. Dokuczała mi wtedy, kiedy tylko mogła. Nie zważała nigdy na to jak ja się czuję, uwielbiała też doprowadzać mnie do płaczu. Nikt nie zauważał w tym problemu prócz Kim, Nayrin był jeszcze za mały by wdać się w kłótnię z Jenny, jednak moja druga siostra była o rok starsza od niej i często się z nią sprzeczała. Powodem ich sporów było to jak mnie traktuje. Był jednak jeszcze nasz najstarszy brat - Hrinui, który miał już osiem lat. Kim nie mogła już nic z nim zrobić, ponieważ był o wiele silniejszy od niej. Jeden rok używania magii robił ogromną różnicę w umiejętnościach.
Hrinui był najbardziej podobny do Zalgo z całego rodzeństwa. Miał jednak bardzo podobne włosy do ojca władcy piekieł - czarne z niebieskimi końcówkami. Jego oczy były granatowe, takie jakie miał tyran rządzący przed rewolucją lusirian. Rysy twarzy i kształt oczu miał jednak identyczne jak nasz ojciec. Zaczął się nade mną znęcać z dnia na dzień, bez żadnego konkretnego powodu. Jennifer miała przynajmniej jakiś. Otóż miałem od niej większe i bardziej opierzone skrzydła i tego właśnie mi zazdrościła. Błahy powód, ale przynajmniej go miała. Gdybym mógł, oddałbym jej te skrzydła, lecz to było raczej niemożliwe, by odciąć nam je obu i przyszyć moje do pleców mojej siostry. Sprawiłoby to ból nie tylko mnie, ale i jej. Do tego nie sądzę, żeby po takim zabiegu działały one prawidłowo. Uważam, że nie zależało jej na tym tak bardzo, żeby aż tak się dla nich poświęcić.
Pomyślałem o moich skrzydłach. Może mógłbym się nimi objąć? Byłoby mi wtedy o wiele cieplej. Skupiłem się. Poczułem jak powoli materializują się na moich plecach. W sumie, to też działo się na zasadzie magii, więc skoro mogę je wyciągnąć, to czemu nie mogę czarować? Chciałem teraz, żeby moją pierwszą magią, magią przewodnią, była magia światła. Niegdyś jeszcze bardzo lubiłem ciemność. Patrzenie na gwiazdy i księżyc... To była już przeszłość, miałem jej już po dziurki w nosie.
Liczyłem, że uda mi się stworzyć choć małe światełko. Tak, tylko malutki chwilowy błysk, tak na początek, później będzie z górki.
Proszę, światełko. Nic. No już, proszę! Ciemność. Odetchnąłem głęboko. Myśl o czymś przyjemnym, Kartej. Tylko czy ja mam jakieś pozytywne wspomnienia? No dobra, z tym mógłby być problem. A marzenia? Może one coś wskórają? Wyobraziłem sobie jak tata przeprasza mnie za wszystko co dotychczas mi zrobił i przytula mnie mocno mówiąc, że mnie kocha. Było to oczywiście marzenie ściętej głowy, ale mogło podziałać. Poczułem jak coś we mnie narasta. To chyba naprawdę działa! Zacisnąłem powieki i zacząłem myśleć intensywniej.
Gdy otworzyłem oczy, moje ręce zaczęły świecić tworząc małą, błękitną kulę światła. Dłonie łaskotały mnie lekko, było to dosyć przyjemne uczucie. Nadal jednak nie widziałem nic prócz moich dłoni. Światło było małe, ale dawało promyk nadziei. Jest szansa, że stąd wyjdę! Z światłem to żaden problem! Serce zaczęło mi bić mocniej i szybciej.
- No dalej, bądź większa... - szeptałem czule do mojej kulki. - Proszę cię... Jesteś moją jedyną nadzieją.
Nagle, ku mojemu zdziwieniu, bo tak naprawdę nie sądziłem, że szeptanie do magii coś da, kula urosła na tyle, że była większa od mojej głowy i odleciała z moich rąk oświetlając pomieszczenie.
Ciemność. Zdecydowanie wolałem ja niż to co zobaczyłem w świetle. Zacząłem się trząść. Straciłem dech w piersiach. Czy mi się przewidziało, czy była to okrutna prawda? To musi być sen... Jeśli to wszystko co zobaczyłem było rzeczywiste... To znaczy, że potykałem się o setki gnijących ciał demonów.