niedziela, 19 lutego 2017

Syn piekieł część 6

- Hej, Jet... Pora wstawać - usłyszałem głos, który wybudził mnie ze snu.
 Szczerze mówiąc, zamiast nabrać sił, czułem się jeszcze bardziej wykończony, lecz trzeba było ruszać w dalszą drogę, nie mogłem się teraz poddać
  - Idziemy dalej? - zapytałem.
  - Owszem, tu nie jest już bezpiecznie.
  - Co? - zdziwiłem się. W końcu Tarwan mówił, że sprawdził teren.
  - Zdaje się, że na ciebie polują, Jet. Szybko, musimy się stąd oddalić póki jeszcze mamy na to czas.
 Słysząc to podniosłem się z ziemi, jednak poczułem mocny ból w kostce i prawie upadłem. No tak... Przecież dopiero co była skręcona, a że nie jestem czystej krwi demonem, nie regeneruję się tak szybko.
  - Wszystko w porządku? - zapytał smok podnosząc wzrok znad ogniska, które akurat gasił.
  - Tak, to nic - odpowiedziałem lekko się krzywiąc.
 Wprawdzie to nie była taka drobnostka, ponieważ naprawdę trudno było mi się poruszać, ale bałem się wtedy. że nastolatek, gdy dowie się o moim urazie, zostawi mnie chcąc ratować samego siebie.
  - W takim razie ruszamy dalej... - Zastygł na chwilę najwyraźniej coś słysząc. - Oni się zbliżają, nie mamy wiele czasu
 Tarwan podszedł do mnie szybko i złapał za rękę ciągnąc za sobą. Starałem się dotrzymać mu kroku, lecz przy moich krótkich nóżkach i bolącej kostce nie było to proste. Tak czy inaczej, nie miałem wyjścia, musiałem dać radę, ponieważ chciałem żyć i przede wszystkim się stamtąd wydostać. Nie wierzyłem zbytnio w to, że mi się uda, lecz musiałem przynajmniej próbować. Nie pozostawało i nic innego. Wiedziałem, że Kim i Nayrin muszą się o mnie martwić, więc to oraz strach przed złodziejami dusz, napędzało mnie do działania.
 Kim i Nayrin byli osobami na których zależało mi najbardziej na świecie. Mimo tego jak traktował mnie ojciec oni nigdy nie byli do mnie wrogo nastawieni, a Kim, kiedy była w pobliżu, próbowała załagodzić sytuację między mną a władcą piekieł. Często przez to narażała się ojcu i kłóciła się z nim, po czym odbywali długie rozmowy na osobności, z których nie wychodziła zbyt szczęśliwa. Mimo wszystko nadal próbowała mnie bronić co czasem wychodziło na moją korzyść, jednak niejednokrotnie też pogarszało moją sytuację. Chociaż prosiłem ją, aby przestała i nie zrażała do siebie taty, ona zawsze powtarzała, że niczym nie zasłużyłem sobie na takie traktowanie i oznajmiła, iż będzie próbować aż do skutku.
 Nayrin nie był taki odważny, w końcu miał niecałe cztery lata, ale zawsze po tym jak zostałem skrzyczany czy zbity przez ojca, przychodził się do mnie przytulić i starał się mnie pocieszyć nie zważając na niemiłe docinki ze strony Hrinuiego i Jennifer. Zawsze chciał mnie rozweselić, a gdy widział, że dzieje się coś złego lub, że ojciec zaczyna na mnie podnosić głos, wołał naszą siostrę.
 Był również Merukku, który już z lepszym skutkiem hamował swojego przyjaciela i wydawało się, że bardzo mnie lubi. Chociaż biologicznie nie był z nami spokrewniony, ws
zyscy traktowaliśmy go jak członka rodziny. Do tego on jako jedyny mógł wpłynąć na decyzje podejmowane przez mojego ojca.
 Teraz jednak nie było tu ich. Byłem sam z Tarwanem i nie miałem żadnej gwarancji, iż smok nie zostawi mnie na pastwę losu. Przecież praktycznie się nie znaliśmy. Po co więc miałby ryzykować dla mnie życiem? Nie widziałem żadnych takich powodów co jeszcze bardziej mnie dołowało, ponieważ utwierdzało to mnie w przekonaniu, że w niebezpiecznej sytuacji może mnie opuścić.
 Nagle siedemnastolatek puścił moją rękę.
  - Kartej, poświeć tu...
 Zdziwiłem się, że użył mojego prawdziwego imienia. Przecież nawet mu go nie podawałem.
  - Skąd ty...?
 Smok popatrzył na mnie przez chwilę równie zaskoczony, po czym pacnął się ręką w czoło i westchnął następnie kucając przy mnie i kładąc ręce na moich ramionach.
  - Ty naprawdę nic nie pamiętasz, co?
  - Ale o czym miałbym pamiętać...? - zdziwiłem się jeszcze bardziej.
 Tarwan pokręcił głową.
  - Można powiedzieć, że znałem cię jak byłeś jeszcze malutki. Masz prawo mnie nie pamiętać. W każdym razie pozwól, że będę nazywać cię prawdziwym imieniem.
  - Ale tata...
  - Nie ma go tu. Nie dowie się o tym.
  - No dobrze - powiedziałem bez większego przekonania. Wiedziałem, że gdyby władca piekieł się o tym dowiedział, z pewnością nie byłby zadowolony.
  - Super. To teraz poświeć tu, jeśli możesz.
 Zgodnie z jego prośbą użyłem magii światła, a by wytworzyć kulę, która pomogła ognistowłosemu w zorientowaniu się, gdzie w ogóle jesteśmy.
  - Ufff... - westchnął z ulgą siedemnastolatek. - A już myślałem, że się zgubiliśmy.
  - Jak ty w ogóle rozpoznajesz tę drogę? - zapytałem nie rozumiejąc go do końca. - Przecież tu wszystko wygląda tak samo.
  - I tu się mylisz! - zaśmiał się złotooki. - Popatrz. - Wskazał na ścieżkę. - Widzisz to?
  - Co? Ziemię? - dopytywałem nie widząc tam nic niezwykłego.
  - Kartej, skup się. Co jeszcze?
  - Pajęczyny? - zapytałem robiąc krok w tym widząc przebiegającego koło mnie pająka.
  - Nie, to nadal nie to...
  - Poddaję się - rzekłem zrezygnowany. Nie miałem pojęcia o co chodzi Tarwanowi, lecz mimo moich słów, wciąż patrzył na mnie z wyczekiwaniem, lecz w końcu westchnął długo.
  - Załamujesz mnie, dziecko. - Wziął do ręki ciemnofioletowy kryształ, który leżał na ziemi . Odbijał on światło mojej kuli wyglądał na dosyć cenny. - Chodzi o to. Te kryształy prowadzą do wyjścia z tego podłego miejsca, Kartej. Tak na przyszłość... Pamiętaj o szczegółach. Może ci to kiedyś uratować życie.
 Pokiwałem głową.
  - Będę pamiętał.
 Ruszyliśmy więc dalej idąc śladem tych przedziwnych kamieni. Im bardziej szliśmy w głąb tej drogi, tym bardziej się ona zwężała co zaczęło mnie niepokoić. Nie miałem klaustrofobii, ale chodzenie po ciemnych korytarzach, gdzie za rogiem mógł czaić się jakiś potwór nie wzbudzało we mnie entuzjazmu. Wręcz przeciwnie, zacząłem bać się jeszcze bardziej.
 Spojrzałem na złotookiego. On też nie wyglądał na zbyt spokojnego. Z jednej strony pocieszyło mnie to, ponieważ wychodziło to, że nie jestem takim tchórzem, bo nie tylko mnie ogarnął ten niepokój, a z drugiej strony jeszcze bardziej przeraziło, gdyż znaczyło to, że coś jest na rzeczy. Chciałem go zapytać o to czy jeszcze przed nami daleka droga, jednak nie chcąc wyjść na marudę nie zrobiłem tego. Wtem smok przerwał ciszę mówiąc:
  - Już połowa drogi za nami. - Zastanowił się chwilę. - Jeszcze jakieś trzydzieści kilometrów.
 Szczerze mówiąc nic mi to wtedy nie mówiło, ale pokiwałem głową tak jakbym zrozumiał jaka to odległość. Byłem strasznie zmęczony, a jedna z moich nóg ledwo dawała radę. Nie chciałem jednak prosić o postój. Wiedziałem, że im szybciej stamtąd wyjdę tym dla mnie lepiej. Powoli zacząłem odzyskiwać nadzieję na to, by jeszcze zobaczyć światło dzienne. Cieszyłem się, że być może uda mi się spotkać Kim i Nayrina, a nawet Jenny i Hrinuiego. Wiedziałem, że ojciec mnie nienawidzi, lecz za nim również tęskniłem. No i był jeszcze Merukku, który zawsze okazywał mi swoją sympatię. W mojej głowię zaczęły się zbierać pozytywne myśli. Zapomniałem nieco o bólu w kostce i trochę przyśpieszyłem. Chociaż dobrze wiedziałem, że nie należy liczyć na ciepłe powitanie w zamku, chciałem znaleźć się tam jak najszybciej.
 Wtem wszystkie moje plany jakie już zdążyłem ułożyć w głowie legły w gruzach. To wszystko potoczyło się tak szybko, że nie miałem szans zareagować. Długie, ostre szpony przecięły skórę na mojej twarzy w okolicach prawego oka. Polała się krew. To był on. Złodziej dusz. Ale skąd on się tu wziął? Nie znałem odpowiedzi na to pytanie, ważniejsze było dla mnie wtedy przeżycie. Stwór pchnął mnie na tyle mocno był upadł na ziemię i w przeciągu niecałej sekundy klęczał już nade mną obnażając swoje długie zęby, które wyglądały jakby zabrał je piranii. 
 Ta chwila trwała wieczność. Drugi raz nie uda mi się uciec, byłem pewien, że właśnie w tamtym momencie zginę. 
 Myliłem się.
  - Uciekaj, Kartej! - wrzasnął Tarwan.
 Nagle nade mną nie było już nikogo. Wstałem pośpiesznie rozglądając się zdezorientowany. Zobaczyłem smoka siłującego się z potworem.
  - Tarwan! - krzyknąłem czując, że po policzkach płyną mi łzy, a miejsce, w które zranił mnie złodziej dusz piecze niemiłosiernie.
  - Na Lusira! Uciekaj! Już! - wrzeszczał.
 Stałem chwilę w miejscu. Wszystko było rozmazane przez łzy, które nie przestawały napływać do moich oczu. Widziałem jednak wystarczająco dużo.
 Było ich więcej. Biegły w naszą stronę na czworakach, ale to właśnie ja byłem ich celem. Zbliżały się niewiarygodnie szybko. Zrobiłem parę kroków w tył, po czym pobiegłem sprintem korytarzem, którym szliśmy wcześniej. Co chwilę oglądałem się przez ramię. Były coraz bliżej. To było niemożliwe, żebym uciekł. Przecież te kreatury były o wiele szybsze ode mnie. Z paniki zaczynałem potykać się o własne nogi. Obróciłem się po raz kolejny. Jeden wybił się przed szereg i właśnie mijał Tarwana walczącego z przedstawicielem jego rasy. Przyśpieszyłem. Nigdy w życiu nie biegłem tak szybko, lecz nadal to było za wolno. Usłyszałem dźwięk podobny do odpalania lądu petardy. Chwilę później  dźwięk przedmiotu odbijającego się od ścian. Spojrzałem za siebie raz jeszcze. Potwór miał mnie na wyciągnięcie ręki. Zasłoniłem swoją twarz i zamknąłem oczy czekają aż dosięgnie mnie nieuniknione.
 Wybuch. Tak głośny, że zaczęło mi dzwonić w uszach. Otworzyłem oczy. Sklepienie zaczęło się walić przykrywając korytarz. Powstała przede mną kamienna ściana.
 Zamrugałem parę razy zaczynając analizować co się dokładnie stało i próbując uspokoić oddech oraz szalone bicie serca. Spojrzałem jeszcze raz na usypaną z kamieni ścianę. Jeszcze jakiś metr i byłoby po mnie. Spod jednego z głazów wystawała jeszcze podrygująca ręka złodzieja dusz, który prawie mnie złapał. Przeszły mnie ciarki na samą myśl co mogłoby się stać, gdybym wpadł w jego łapy. No właśnie...
  - Tarwan! - krzyknąłem.
 Żadnej odpowiedzi.
  - Tarwan! - powtórzyłem jeszcze głośniej.
 Nic.
 Wywoływałem jego imię jeszcze kilkanaście razy, lecz za każdym razem odpowiadało mi jedynie echo. Usiadłem zrezygnowany na ziemi i zacząłem płakać. Kolejna osoba oddała za mnie życie. Czułem się jak śmieć. Dlaczego sam nie uciekł? Dlaczego poświęcił się dla kogoś takiego jak ja? Czemu to nie ja zginąłem?
  ,,Proszę, Kartej... Nie umieraj." - Przypomniałem sobie słowa półanielicy.
 Miałem żyć. Tak chciała moja matka.
 Wstałem i puściłem świetlną kulę, która podleciała w górę oświetlając większy obszar. Nie mogłem zginąć. Nie mogłem sprawić, że ich poświęcenie pójdzie na marne. Mimo tego, że nie miałem własnego  poczucia wartości, niektórzy dostrzegali we mnie coś za co można oddać życie.
 Spojrzałem na ścieżkę. Kryształy były coraz większe i bardziej błyszczące im dalej brnęło się w ten korytarz. Poszedłem więc dalej powoli przesuwając świetlną kulę do przodu.
 Wyjdę stąd. Tak postanowiłem. Zrobię wszystko, żeby wydostać się z tego przeklętego miejsca. Nie odpuszczę. Nie dam się pożreć. Niech o tym zapomną.
 Moja pewność siebie nie trwała długo. Wystarczyło to, że  jaszczurka spadła mi na ramię, abym zaczął panikować i krzyczeć skacząc i próbując zrzucić z siebie gada. Gdy mi się to udało, łzy znów napłynęły mi do oczu.
 Ja tu przecież zginę. 
***
 Zalgo wybudził się z kolejnego koszmaru. Oddychając ciężko usiadł na łóżku. Był środek nocy, ale władca piekieł miał pewność, że już nie zaśnie. Minęło trzynaście dni. Czerwonowłosy kompletnie stracił już nadzieje. Chociaż była możliwość, że Kartej żyje, ponieważ miał w sobie krew zarówno anioła jak i demona, dzięki czemu nie musiał odżywiać się tak często jak ludzie, to jednak miał tylko pięć lat i był zupełnie bezbronny.
 Czerwonooki siedział tak przez chwilę. Przez to, że nie wiedział co się dzieje z jego synem, nie mógł normalnie funkcjonować. Myślał o tym cały czas. Merukku zresztą też wydawał się być bardziej fajtłapowaty niż zazwyczaj. Zalgo westchnął ciężko, po czym wstał z łóżka i zaczął się ubierać.
  - Gdzie idziesz, kochanie? - zapytała zaspana kobieta o blond włosach.
 Była to aktualna partnerka czerwonowłosego. Nie mieli ślubu, ponieważ Zalgo po swoich wcześniejszych przygodach z płcią piękną nie chciał już się tak bardzo angażować. Na jego decyzję o niepobieraniu się wpłynął najbardziej związek z Claire. Nigdy później nie pokochał żadnej kobiety aż do tego stopnia jak kochał ją.
  - Do ciemnej części piekła - odparł nawet na nią nie patrząc.
 Zielonooka spojrzała na niego zdziwiona.
  - Po co?

  - Wyciągnąć stamtąd Karteja - rzekł narzucając na siebie swoją pelerynę. Był gotowy do wyjścia.
  - Ale przecież Dikriko powiedział...
  - Nie obchodzi mnie co powiedział - przerwał jej władca piekieł. 
  - Chcesz zaryzykować całym piekłem dla jednego dzieciaka?
  - Sena, to jest mój syn. Nie pozwolę na to, aby złodzieje dusz go dopadli.
  - Zalgo, spójrz prawdzie w oczy, na pewno już go zabili. Minęły dwa tygodnie.
  - Trzynaście dni... - poprawił ją demon.
  - No to prawie dwa tygodnie - kobieta przewróciła oczami. - Nie sądzisz że jakby żył, to by już wrócił?
  - Wolę to sprawdzić osobiście. Idę - powiedział stanowczo po czym opuścił pomieszczenie. 
 Szedł przez zamek bardzo szybko, a kiedy opuścił pałacowe mury, wziął rozbieg i rozpościerając swoje wielkie, czarne skrzydła wzbił się w powietrze. Nie miał czasu, aby starać się o inne środki transportu, Wiedział, że w ciemniej części piekła liczy się każda sekunda.

***

 Szedłem przed siebie resztkami sił. Ciągnąłem nogę za nogą, a przez jakiś czas miałem wrażenie, że w ogóle nie ruszam się z miejsca. Było to co najmniej okropne uczucie. Raz po raz przechodziły mnie dreszcze i nie potrafiłem ich opanować. Próbowałem pocierać o siebie dłonie i na nie chuchać, lecz nadal były one skostniałe z zimna i powoli traciłem w nich jakiekolwiek czucie. Okrywanie się skrzydłami również nie pomagało. No i do tego nie było widać końca tej drogi, którą ruszyłem. Nadal nie miałem pojęcia ile tu już jestem, ile minie zanim stąd wyjdę, jeśli w ogóle mi się to uda oraz  jak długo uda mi się jeszcze utrzymać na nogach.
 Rana na mojej twarzy strasznie mnie piekła, tak samo jak ta na ramieniu, Cieszyłem się jednak z tego, że nie straciłem oka ani ręki. Przypomniałem sobie też o Tarwanie i poczułem mocne wyrzuty sumienia.
 Zostawiłem go samego na pastwę tych potworów, ale tak naprawdę, to nie miałem wyboru, miałem przecież dopiero pięć lat, a moje magiczne umiejętności kończyły się na wytworzeniu kuli światła.
 Po jakimś czasie przemyśleń i dalszej wędrówki, zauważyłem, że kryształy wystają również ze ścian i jest ich jeszcze więcej. Przybierały one różne kształty i świeciły w ciemności. Miały one bardzo urozmaicone barwy. Różowe, zielone, pomarańczowe, niebieskie... Mógłbym wymieniać je w nieskończoność, a i tak nie znałem większości nazw ich odcieni.
 Podążałem nadal tą drogą śledząc wytwór mojej magii, gdy nagle napotkałem jej rozwidlenie. Zacząłem lekko panikować, lecz ostatecznie szedłem dalej ścieżką, gdzie kryształy były większe i jaśniejsze, ponieważ na drugiej było ich widać zaledwie kilka. Wydawało mi się, że był to dobry wybór, bo po jakimś czasie blask bijący od nich był na tyle mocny, że mogłem zgasić kulę świetlną. Do tego wszystkiego czułem, że robi się coraz cieplej, co prawda nadal było tam przeraźliwie zimno, lecz to zawsze coś. Pocierałem sobie ramiona. Byłem zupełnie nieodpowiednio ubrany jak na taką temperaturę. Z moich ust wydobywała się para, tak jak w moim śnie. Miałem na sobie jedynie białą koszulkę na krótki rękaw, czarne spodenki, które ledwo zakrywały mi kolana oraz skórzane buty sięgające mi do łydek. Bardzo się cieszyłem, że je mam, ponieważ w tym miejscu bez przerwy coś przebiegało mi po stopach. Powinienem już się do tego przyzwyczaić, ale wręcz przeciwnie, bałem się tego jeszcze bardziej. Dlatego też zamiast przed siebie, ciągle patrzyłem pod nogi aż wreszcie, nawet nie wiedząc kiedy, znalazłem się na kolejnym rozwidleniu dróg.
 Przeraziłem się. Wtedy już zupełnie straciłem nadzieję. Stałem przed siedmioma ścieżkami. W każdej z nich kryształy świeciły tak samo, różniły się tylko kolorami.
 Padłem na kolana. Ja stąd nie wyjdę. Nie wrócę już do Kim, Nayrina i Merukku. Nigdy nie poznam mojego kolejnego, młodszego brata, który miał się urodzić w czerwcu. Byłem tak odwodniony, że nawet łzy nie chciały mi już napływać do oczu. Klęczałem więc tak nie umiejąc sobie wyobrazić mojej przyszłości, z pochyloną głową i trzęsącymi się ramionami. Mógłbym zobaczyć dokąd prowadzi każdy z kolejnych korytarzy, ale z moją orientacją w terenie gdyby i tamte rozdzielały się na inne ścieżki, na pewno nie udałoby mi się wrócić nawet do tego miejsca.
 Mój płacz zaczął przeradzać się w histerię. Bujałem się w przód i w tył łapiąc się za głowę i ściskając włosy, chociaż dobrze wiedziałem, że mi to nie pomoże. W końcu położyłem się na ziemi w pozycji embrionalnej i cały się trzęsąc kontynuowałem mój szloch czekając na śmierć głodową lub na coś co rozszarpie mnie na strzępy, Znów się poddałem. Zupełnie nie widziałem co robić. Mogłem nie uciekać. Wolałbym umrzeć z Tarwanem niż sam.
  - Kto się tam tak drze?! - usłyszałem głos dobiegający z jednego z korytarzy.
 Nie brzmiał on zbyt uprzejmie, a ja miałem co do niego mieszane uczucia. Czy ten ktoś pomoże mi stąd wyjść? Czy może zabije mnie za naruszanie swojego terytorium?
 Niestety nie przysługiwały mi takie prawa jak mojemu rodzeństwu i ojcu. W tym zasada o nietykalności rodziny królewskiej. Polegała ona na tym, że żadnemu z jej członków nie można wyrządzić celowej krzywdy cielesnej, ponieważ było to surowo karane, Miało to zapobiegać zamachom na zdrowie lub życie bliskich mojego ojca. Mnie zaś nienawidził, więc wykluczył moją nietykalność i tak naprawdę mogłem zostać prawie bezkarnie zabity przez każdego. Oczywiście mój ojciec był przeciwny bezprawiu, dlatego też ten ktoś wyciągnąłby z tego konsekwencje, ale nie tak surowe jak gdyby uśmiercił kogoś innego z jego potomstwa. Dlatego też mój lęk przed nieznajomym głosem był uzasadniony.
 Przestałem na chwilę płakać i rozejrzałem się szukając osoby, którą wcześniej słyszałem. Nie musiałem długo czekać na jej ujawnienie się. Był to średniego wzrostu przygarbiony mężczyzna wspomagający się kijem imitującym laskę. Miał siwe włosy sięgające mu do łokci, które wyglądały jakby nie były myte od dłuższego czasu. Jego świdrujące spojrzenie, jasnoszarych prawie białych oczu sprawiło, że przeszły mnie ciarki. To co na sobie miał musiało mieć już wiele lat, ponieważ jego ubrania były strasznie obdarte i podziurawione. Wyglądał na taką osobę, którą powinno się omijać szerokim łukiem, aby nie oberwać.
  - Ktoś ty?! - zapytał mnie swoim chrapliwym głosem kaszląc przy tym parę razy,
  - J-jestem Jet, proszę pana... - odpowiedziałem cicho.
 Nieznajomy patrzył na mnie przez chwilę po czym podszedł bliżej wspierając się na swojej lasce,
  - Skąd żeś się tu wziął?! Mów! - zachrypiał po raz kolejny.
  - Zgubiłem się... - rzekłem ze spuszczoną głową.
  - Ach tak? Zgubiłeś się? Hmmm...? - mówił obchodząc mnie dookoła. Wreszcie stanął przede mną i przyklęknął zniżając się do mojego poziomu. - Pewnie chciałbyś się wydostać, co? - zapytał łapiąc mnie za podbródek i patrząc w moje oczy. - A tak się składa, że wiem którędy wyjść stąd na powierzchnię.
 - Naprawdę?! - ucieszyłem się. - Proszę, niech pan mi wskaże drogę.
 Mężczyzna zastanowił się chwilę następnie kiwając palcem wskazującym i kręcąc głową.
  - Nic za darmo mój drogi. Każda informacja ma swoją cenę. - Uśmiechnął się do mnie w dosyć psychopatyczny sposób. - Wskażę ci drogę, ale musisz mi dać coś w zamian. Na przykład swoje dziewictwo.
 Popatrzyłem na niego zdziwiony. Wtedy byłem jeszcze niczego nieświadomym, pięcioletnim dzieckiem, więc nie rozumiałem o co mu chodzi. Nie wiedząc czym jest owe ,,dziewictwo", odpowiedziałem:
  - Ale ja nie mam niczego takiego...
 Szarooki popatrzył na mnie przez chwilę ze zdziwieniem, po czym westchnął:
  - Piekło schodzi na psy... Te buty są skórzane? - dodał po chwili.
  - Tak, ale będą mi potrzebne, żeby...
  - Jeśli mi ich nie dasz, w ogóle ci się nie będą miały do czego przydać.
 Popatrzyłem na niego błagalnie, lecz jego wzrok był nieugięty. Niechętnie więc zdjąłem obuwie i wręczyłem je temu dziwakowi.
  - W takim razie którędy? - zapytałem.
  - Wszystkie.
  - Co? - zdziwiłem się. 
  - Wszystkie prowadzą na zewnątrz - zaśmiał się psychopatycznie wracając stamtąd skąd przyszedł.
 Nagle złapał go ostry atak kaszlu. Po chwili upadł na ziemię wijąc się i próbując złapać oddech. Niewiele myśląc, podbiegłem do niego, zabrałem buty które upuścił, a gdy złapał mnie za kostkę, żeby mnie powstrzymać, wymierzyłem mu najmocniejszego kopniaka jakiego jako pięciolatek mogłem wykonać uwalniając swoją nogę z jego uścisku. Mężczyzna nie miał siły aby nawet wstać i mnie powstrzymać, więc założyłem pośpiesznie obuwie i pobiegłem środkową ścieżką gdzie kryształy świeciły na fioletowo.
 Mój bieg nie trwał długo. Szybko przerodził się w trucht, a następnie w dosyć wolny chód. Byłem zbyt zmęczony, żeby utrzymać szybkie tempo. Burczało mi przeraźliwie w brzuchu, byłem spragniony, no i senny przez co ledwo udawało mi się utrzymywać moje oczy otwarte. Wiedziałem jednak, że nie mogę zrobić sobie przerwy. Gdybym wtedy zasnął, mógłbym się już nie obudzić. Nie czułem się tam bezpiecznie. Wystarczyło to, że zanim dotarłem do tych nieszczęsnych rozwidleń, zrobiłem sobie kilka, no dobra, kilkanaście postojów, podczas których nie wytrzymałem i usnąłem. Przez to kompletnie straciłem jakiekolwiek poczucie czasu. Nic mi się wtedy nie stało, lecz wolałem już nie kusić losu, bo mógłbym już tego nie przeżyć. Co chwilę wydawało mi się, że ktoś mnie śledzi, ale gdy się obracałem nikogo za mną nie było.
 W końcu doszedłem do miejsca, gdzie było już całkiem ciepło, albo to ja po prostu zdążyłem się przyzwyczaić do tego zimna. Z oddali widziałem już malutkie promyki światła. Chciałem tam pobiec i znaleźć się na zewnątrz. Tylko o tym wtedy marzyłem, żeby ten koszmar się skończył. Stawiałem kolejne kroki czując jak upływają ze mnie resztki sił. W pewnym momencie źle postawiłem nogę ze skręconą kostką i upadłem zwijając się z bólu.
 Wtem usłyszałem coś co zmroziło mi krew w żyłach. Chrapliwy śmiech, który już słyszałem. Odwróciłem się za siebie. Stał tam. Złodziej dusz. Wpatrywał się we mnie tymi wielkimi świecącymi ślepiami. Był cały wychudzony. Wyglądał jakby ktoś narzucił skórę na jego kości zapominając o narządach wewnętrznych, o mięśniach już nie wspominając. Miał bardzo rzadkie i przetłuszczone włosy sięgające mu do ramion. Jego długie ręce sięgały aż do kolan, a gdy wyciągnął swoje pazury, to nawet i do kostek.
 Patrzyliśmy na siebie tak chwilę. Potwór jeszcze nie atakował, a ja nie miałem odwagi nawet kiwnąć palcem. Wiedziałem, że jak zacznę uciekać stwór rzuci się na mnie, a ja nie byłem na tyle sprawny, aby mu umknąć. Postarałem się wstać bardzo powoli i nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.
 Wtem złodziej dusz przestał się śmiać.
  - Myślałeś, że przede mną uciekniesz, Kartej? - zachrypiał.
 W tym momencie miałem lekkie deja vu, ale to nie to wtedy było mi w głowie. Bardziej martwiłem się o to jak ucieknę, albo jak przynajmniej spróbuję, bo nie miałem jakichś wielkich szans na przeżycie tamtej sytuacji. Nie miałem wyboru, musiałem zacząć biec i modlić się o to, że gdy mnie już dopadnie, to uśmierci dosyć szybko.
 Tak też zrobiłem, odwróciłem się i chciałem poderwać do sprintu, lecz w ból w kostce, który właśnie w tamtym momencie się nasilił mi na to nie pozwolił. Upadłem. To już koniec. Zaraz mnie dopadnie. Obserwowałem jak szybko zbliża się do mnie ta istota. W mgnieniu oka była już nade mną wyciągając swoje pazury. Zamknąłem oczy i przygotowałem się na najgorsze. Poczułem jak pociąga mi jednym ze swoich pazurów po szyi. Nie było to jednak na tyle głębokie nacięcie, aby mnie zabić, wręcz przeciwnie, było płytkie, ale bardzo bolesne. Podniosłem powieki zaskoczony, a zarazem przerażony.
  - Chyba nie myślałeś, że puszczę ci tę ucieczkę płazem, co? - zapytał kpiącym tonem. - Oraz przysypanie mnie kamieniami... Zapłacisz za to, Kartej. Będę cię torturował aż sam zaczniesz błagać o śmierć. - Znów się zaśmiał. - Ale nie licz, że przestanę. Zbiję cię dopiero, kiedy mi się znudzisz.
 Podczas jego monologu starałem się wymyślić coś co by mi pomogło. Kiedy wyliczał sposoby tortur jakie zdążył już zaplanować, olśniło mnie. Złodzieje dusz boją się się światła. Tylko dlaczego w takim razie nie wystraszyły się mojej kuli? Może była za mała? A może to tylko mit? Musiałem to sprawdzić. Była to moja ostatnia szansa.
 Zebrałem w sobie największą moc jaką posiadałem. Wytężyłem umysł. Zamknąłem znów oczy i zmarszczyłem brwi skupiając się jeszcze bardziej. Poczułem jak resztki mojej mocy ze mnie upływają, oraz lekkie drgania w dłoniach. Otworzyłem jedno oko. Moje ręce zaczęły się świecić. To mogło się udać.
***





 Zaczęło świtać, był piękny majowy poranek. Nie każdemu jednak przyszło radować się bezchmurnym niebem, czy jasno świecącym słońcem. Zalgo, wielki miłośnik natury, nie miał w głowie tego, aby chociażby na nią spojrzeć. Poza tym znalazł się już daleko od niej. Pod nim znajdowały się teraz jedynie uschnięte drzewa, krzewy oraz mgła, która zasłaniała widok z góry na ciemną część piekła. Gdy zrobiła się ona na tyle gęsta, że nie mógł przez nią dostrzec prawie nic, podszedł do lądowania.
 Chwilę później dotknął stopami ziemi i rozejrzał się szybko. Wszędzie dookoła panowała szarość. Chmury przysłaniały całe niebo. Było tam strasznie zimno, jednak władca piekieł nie dbał o to. Dla niego liczyło się tylko to, żeby jak najszybciej znaleźć Karteja lub... Ta myśl sprawiła mu tyle bólu, że łzy stanęły mu w oczach. Lub jego zwłoki.
 Czerwonowłosy dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że jego syn może nie wyjść cało z tego miejsca. Przez trzynaście dni pozostał sam na sam z potworami, których obawiała się znaczna większość demonów. Oczywiście stwór ten należał do legend i bajek do straszenia niegrzecznych dzieci, ale Zalgo, który w swoim życiu widział wystarczająco dużo, nie wykluczał jego istnienia.
  - Gdzie jest ta przeklęta jaskinia?! - zapytał sam siebie na głos nie mogąc zlokalizować miejsca, które wyznaczył Dikriko na pozostawienie jego syna.
 Nagle władca piekieł usłyszał donośny, chrapliwy krzyk. Obrócił się w stronę skąd wydobywał się wrzask i odnalazł wzrokiem miejsce, którego szukał.
 Ruszył jak najszybciej potrafił w stronę jaskini, ale to co w niej zobaczył przeszło jego najśmielsze oczekiwania.
 Jego syn raz po raz uderzał wychudzonego stwora pod nim jakimś twardym i ostrym przedmiotem. Nad nimi znajdowała się ogromna kula świetlna, która zdawała się wypalać skórę stworzeniu, które bił Kartej. W końcu stwór przestał się poruszać i wydawać z siebie jakiekolwiek dźwięki. Zapanowała cisza, jednak nie trwała ona długo.
  - To za Tarwana - rzekł pięciolatek łamiącym się głosem.

 Zalgo był zaskoczony. Nie tylko tym, że wypowiedział imię swojego dawnego opiekuna, lecz tego jak się w ogóle tu znalazł. Jak udało mu się przeżyć tyle czasu? Jakim cudem odnalazł drogę powrotną? Kiedy na nowo, po usunięciu pamięci udało mu się na nowo używać magii światła? Miał do niego tyle pytań.
 Chciał go przytulić i nigdy już nie wypuszczać, ale wiedział, że nie może tego zrobić. Czuł jednak ulgę, ponieważ jego syn żył i to było dla niego najważniejsze. Do tego nie złamał rozkazu Dikriko, Kartej przecież wydostał się z ciemnej części piekła sam.

***


 Wstałem chwiejnie i wypuściłem ze swojej ręki kryształ. Byłem cały brudny od krwi. Zarówno mojej jak i złodzieja dusz. Mój plan się udał. Dowiedziałem się również dlaczego te kreatury tak bardzo boją się światła. Ich oczy przestają pod jego wpływem świecić i zachowują się jakby byli ślepi, a do tego ich skóra zaczyna się wypalać. Tak więc dzięki mojej świetlnej kuli nie stałem już przed zwłokami a samymi kośćmi potwora.
 Oddychałem bardzo szybko i płytko przyglądając się co zostało ze stwora. Czułem satysfakcję. Cieszyłem się, że to właśnie mi przyszło zabić tę kreaturę. To przez istoty takie jak on zginął Tarwan. W ten sposób mogłem się zemścić za osobę, która bezinteresownie chciała mi pomóc, lecz moje poczucie winy nie zmalało. Nadal uważałem się za kogoś niegodnego takiego poświęcenia. Przerażało mnie jednak to, że zadając ostateczny cios złodziejowi dusz, czułem się szczęśliwy jak nigdy w życiu. Nie powinienem się tak czuć, zabijanie było przecież złe. Nie chciałem być złą osobą, ale mimo wszystko nie mogłem się powstrzymać od lekkiego uśmiechu na twarzy, kiedy ten stwór wyzionął ducha.
  - Jet - usłyszałem nagle głos zza moich pleców. Dobrze wiedziałem do kogo należał. Odwróciłem się więc lekko przestraszony. - Podejdź tu - powiedział mój ojciec.
 Zgodnie z jego poleceniem pokuśtykałem w jego stronę. Gdy już byłem blisko, spodziewałem się jakiegoś kpiącego komentarza na mój temat czy reprymendy za zniszczenie swojego ubrania, lecz to co powiedział władca piekieł przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
  - Wskakuj ,,na barana" - rzekł czerwonowłosy. - Idziemy do domu.

***


 - Ała! - wrzasnąłem, kiedy medyk przemywał moje rany.
 - Nie wierć się, dzieciaku - odpowiedział mężczyzna wyraźnie poirytowany moimi krzykami i płaczem.
  - Ale to boli! - jęknąłem.
  - Życie boli, młody - westchnął szatyn.
  - Widzę, że Kito jak zwykle we wspaniałym, optymistycznym nastroju - powiedział z ironią w głosie Merukku wchodząc do pomieszczenia. - Ja się ma nasz mały pacjent? - zapytał patrząc na mnie.
  - Jestem głodny, chce mi się spać i wszystko mnie boli - mruknąłem.
  - Nie dziwię się. Przecież przeżycie trzynaście dni w ciemnej części piekła to nie lada wyczyn.
  - Odgarnij grzywkę, Jet - polecił mi nagle medyk zauważając kolejną ranę.
 Zrobiłem to co mi kazano. Oboje mężczyźni wciągnęli powietrze przez zęby,
  - Nie wygląda to dobrze - powiedział Kito. - Trzeba będzie szyć.
  - Co?! - przeraziłem się.
  - Nie ma wyjścia, młody. Postaram się to zrobić delikatnie.
 Spojrzałem przerażonym wzrokiem n Merukku. Chciałem, żeby coś zrobił. To on zawsze ratował mnie z tarapatów i liczyłem na niego i tym razem. Białowłosy zrozumiał to co chciałem powiedzieć i po chwili zapytał:
  - Czyli Zalgo kazał działać bez znieczulenia, a do tego ziemskimi sposobami, bez magii?
  - Tsa... Chce przyzwyczaić dzieciaka do bólu - powiedział medyk wyciągając odpowiednie narzędzia
  - Widział tę ranę? - dopytywał doradca władcy piekieł.
  - Nie, raczej nie, młody ma za długie włosy, żeby mógł spod nich coś zobaczyć. Ja sam nie zauważyłem.
  - W takim razie pozwól, że ja się tym zajmę.
  - Ale Jego Wysokość...
  - Nie dowie się.
 Brązowooki zastanowił się chwilę.
  - Dobra, ale mnie do tego nie mieszaj. Nie chcę stracić posady.
 Merukku uśmiechnął się po czym podszedł do mnie i przyłożył rękę do mojej rany. Zaczęła się ona świecić lekko niebieskawym światłem. Był to podobny odcień do mojej kuli świetlnej. Po chwili zacząłem odczuwać mrowienie w leczonej części ciała i miłe ciepło. Zanim się obejrzałem było już po wszystkim.
  - Nie zostanie nawet blizna - uśmiechnął się do mnie fioetowooki.
 Odwzajemniłem lekko uśmiech. Już od progu spotkałem się z pogardliwymi docinkami Jennifer i Hrinuiego. Nie mogłem uwierzyć, że za nimi tęskniłem. Po powrocie z ciemnej części piekła wydali mi się nawet gorsi. Może wynikało to z tego, że przez ten czas nie mieli kogo gnębić i była to ich szansa na wyżycie się. W każdym razie wyglądało na to, że teraz wrócę do mojej szarej rzeczywistości.
  - Dobra, w takim razie ode mnie to wszystko. Zmykaj, młody - Kito uśmiechnął się delikatnie, - I ani słowa o tym co zrobił Merukku, tak?
 Pokiwałem głową po czym razem z doradcą mojego ojca opuściłem pomieszczenie. W drodze do mojego pokoju cały czas kuśtykałem. Co prawda z moją nogą nie stało się nic poważnego, ale i tak stąpanie na nią sprawiało mi ból. Na szczęście się już do tego troszkę przyzwyczaiłem. Idąc dalej przed siebie spostrzegłem nieznaną mi jeszcze wtedy osobę. Nosiła długi. starty płaszcz z kapturem, który ciągnął się aż do ziemi, Miała żółto-zielone oczy z pionowymi źrenicami i nie wyglądała na zbyt przyjazną.
  - Gdzie znajdę Zalgo? - zapytał nieznajomy zwracając się do Merukku.
  - Jest w swoim gabinecie - rzekł białowłosy lekko drżącym głosem.
 Mężczyzna pokiwał tylko głową i oddalił się w stronę, gdzie przebywał mój ojciec.
  - Kto to był? - zapytałem.
  - Nieważne, Kartej.
  - To ktoś ważny? Przecież nie każdy może ot tak wejść do pałacu...
 Fioletowooki westchnął.
  - To Dikriko.
 Otworzyłem szerzej oczy i obróciłem się w stronę dokąd poszedł bóg. Czy to naprawdę był brat Lusira? Czego on chciał od mojego ojca? Zacząłem się martwić. Przecież dikrikanie byli źli i zabijali lusirian, a władca piekeł właśnie do nich należał. Czyżby Pan Ciemności chciał zawładnąć piekłem zabijają przy tym obecnego monarchę?
  - Czemu on tu jest? - zapytałem zaniepokojony.
  - Nie wiem, przychodzi co jakiś czas. Pewnie chodzi o jakieś nieuregulowane sprawy z Kimurą - twoim dziadkiem.
  - Jaki był mój dziadek? - spytałem. Nigdy nie słyszałem o ojcu mojego taty, więdz bardzo zaciekawiło mnie jaki miał charakter.
  - Był... - Merukku zastanowił się przez chwilę. - Zły.
  - Dlaczego?
  - Ponieważ należał on do dikrikan. Dobrze, Kartej, teraz idź do swojego pokoju - powiedział, gdy już znaleźliśmy się przed moją sypialnią. - A ja muszę wracać do pracy.
 Zmierzwił mi włosy po czym oddalił się. Patrzyłem za nim chwilę, a gdy zniknął z mojego pola widzenia  wszedłem do komnaty. Od razu, kiedy tylko otworzyłem drzwi, na moją szyję rzuciła się Kim.
  - Kartej! Ty naprawdę żyjesz! - zawołała tuląc się do mnie.
 Chwilę potem dołączył do niej Nayrin. Tak bardzo cieszyłem się, że ich widzę, że do oczu napłynęły mi łzy szczęścia.
  - Tęskniłem za tobą, blacisku... - wymamrotał najmłodszy z mojego rodzeństwa.
  - Ja też  - wydusiłem przez łzy.
 Kim odsunęła mnie na długość ramienia i przyjrzała się mi dokładnie.
  - Nieźle cię nam poharatali - stwierdziła po chwili. - Ale najważniejsze, że wróciłeś i  żyjesz.
 Kim w tym roku miała kończyć siedem lat. Miała piwne oczy o raz rude, długie włosy, które czesała zazwyczaj w dwa małe kucyki pozostawiając resztę włosów luzem. Grzywkę, tak samo jak ja, układała na prawą stronę. Na jej jasnej cerze można było dostrzec parę piegów. Wygląd odziedziczyła z pewnością po matce, którą nie dane mi było poznać, lecz charakter miała podobny do naszego ojca. Była stanowcza i gdy już sobie coś postanowiła, trudno było ją przekonać, aby odpuściła. Wyglądała niepozornie, ale jak na jej wiek dosyć biegle posługiwała się magią oraz byłą o wiele odważniejsza od swoich rówieśników.
 Nayrin za to był jej przeciwieństwem. Był bardzo nieśmiały i płochliwy, Wystarczyło lekko unieść głos, aby doprowadzić go do płaczu. Miał w końcu miał dopiero niecałe cztery lata, lecz był inteligentny jak na swój wiek. Nie był on podobny do Zalgo z wyglądu i tak jak Kim, swój wygląd zawdzięczał matce. Miał białe włosy sięgające mu do ramion z grzywką zaczesaną na lewą stronę oraz jasnoszare oczy. Był raczej blady, lecz nie aż tak bardzo jak ja, ponieważ moja skóra była wręcz biała.
 Nagle głośno zaburczało mi w brzuchu, co wywołało wybuch śmiechu u mojej siostry i brata.
  - Pewnie umierasz z głodu, co? - zapytała Kim.
  - To, że umieram, to mało powiedziane - uśmiechnąłem się do niej lekko.
  - W takim razie trzeba cię nakarmić, prawda Nayrin? - spojrzała na naszego młodszego braciszka, który przytaknął szybko.
  - Mówicie o mnie, jakbym był jakimś zwierzątkiem domowym - zaśmiałem się.
  - No bo jesteś - rzekła Kim, Jesteś naszą małą pandką. - Pogłaskała mnie po głowie.
 Gdy po raz kolejny mój brzuch się odezwał, moje rodzeństwo nie zamierzało już dłużej zwlekać i zaprowadziło mnie do zamkowej kuchni. Nie pamiętam, żebym w całym swoim życiu zjadł tyle co tamtego dnia, a nie należałem do niejadków. Byłem raczej osobą, która bardzo rzadko wybrzydzała, a mój głód spowodował, ze zjadłem około trzy razy więcej niż zazwyczaj bym zdołał. Kim i Nayrin byli wyraźnie zadowoleni, kiedy skończyłem jeść, Od dawna nie widzieli mnie w trakcie spożywania czegokolwiek, ponieważ nie uczestniczyłem we wspólnych posiłkach z oczywistych względów. Po prostu bałem się ojca i przez to zupełnie traciłem apetyt, a do tego nie byłem tam raczej mile widziany. Zresztą jak wszędzie dokąd bym się udał. Zawsze byłem odtrącany i wyśmiewany i sprawiało mi to dużą przykrość, ale powoli zacząłem się przyzwyczajać i nie wpychać się tam gdzie mnie nie chcą. Można było nawet powiedzieć, że już sam starałem się unikać innych. Nie szukałem kłopotów, ale i tak często nieumyślnie w nie wpadałem. Cóż jednak mogłem poradzić? Byłem jedynie pięcioletnim dzieckiem bez żadnych specjalnych talentów. Nie radziłem sobie w grach zespołowych, bo byłem dosyć fajtłapowaty, przez co moi rówieśnicy nie chcieli się ze mną bawić. Nawet jeśli się zgodzili zagrać ze mną przykładowo w piłkę, nikt do mnie nie podawał oraz zachowywali się jakby mnie tam w ogóle nie było. Do tego mieli do mnie uprzedzenie z powodu, ze jestem ćwierćczłowiekiem. Dlatego też omijali mnie szerokim łukiem lub po prostu udawali, że w ogóle nie istnieję. Czasem sam miałem ochotę zniknąć, lecz mój ojciec zapobiegał wszystkim moim ucieczkom z pałacu.
 Nie wiedziałem o co tak naprawdę mu chodzi. Zachowywał się jakby mnie nienawidził z całego serca, ale z jakiegoś nieznanego mi powodu, trzymał mnie w zamku i nie pozwalał samemu wychodzić. Zakładałem również, że to on zostawił mnie w ciemnej części piekła. Zastanawiało mnie to, dlaczego mnie nie zabił. Przecież zapowiedział, że to zrobi, a jednak nadal żyłem. Może oczekiwał, że nie przeżyję starcia ze złodziejami dusz? Albo zginę tam śmiercią głodową? Mógł też oczekiwać, że nigdy stamtąd nie wrócę i będę błąkać się tamtymi korytarzami przez wieczność. Jedno mi jednak nie pasowała w tych wszystkich domysłach. Przecież jeśli zostawił mnie tam z nadzieją, że zostanę w ciemnej części piekła na zawsze, to dlaczego miałby mnie stamtąd wyciągać? Czyżby ruszyło go jego sumienie? Nie miałem zielonego pojęcia co mam o tym myśleć, więc także nie zamierzałem się tym zadręczać Co było minęło. Ważne, że znalazłem się już w domu, w miejscu, gdzie są osoby którym na mnie zależy.

***

- Nie złamałem warunków umowy - rzekł ze stoickim spokojem Zalgo.
  - W takim razie jak wyjaśnisz obecność swojego bachora w tej części piekła? - zapytał Dikriko krzyżując ręce na piersi i unosząc jedną brew.
  - Sam nie wiem, ale wyszedł z ciemnej części piekła sam. Ja przyprowadziłem go tylko z powrotem do pałacu. Miał wyjść z tamtej dziury? Zrobił to. Dlatego też nie masz podstaw, aby wysyłać go do Otchłani.
 Bogu zadrżała dolna powieka, Wiedział, że władca piekieł ma rację. Ciężko mu było jednak uwierzyć, że pięciolatek mógł sam wydostać się z takiego miejsca do tego bez żadnej broni czy przynajmniej znajomości podstawowych zaklęć obronnych.
  - Niech ci będzie - powiedział po chwili brat Lusira. - Ale mam na ciebie oko. - Dikriko po tych słowach wyszedł z sali szybkim krokiem.
  ,, Dosłownie na oku, nie widzisz przecież na drugie, przeklęty psie Abriana" - pomyślał Zalgo, kiedy jego szantażysta oddalił się na tyle, że nie mógłby wedrzeć się do jego umysłu, ponieważ Dikriko miał to w zwyczaju by czytać w myślach osobom, z którymi rozmawia
 Tu jednak trzeba by wyjaśnić kim jest Abrian. Otóż był to człowiek, tak samo jak Sedryk, jeden z pierwszych stworzonych. Kiedy Dikriko był dosyć mały, Abrian torturował go, nękał psychicznie, dochodziło nawet do gwałtów. W końcu, gdy Lusir się o tym dowiedział, umieścił człowieka w Otchłani, gdzie pozostał do dziś. Nic jednak nie mogło cofnąć czasu i wynagrodzić tego co musiał przez te lata przeżywać Dikriko. Stąd też wzięła się jego nienawiść do ludzi i całego świata. Obwiniał także Lusira o to co się stało i było to jedną z przyczyn próby jego zabójstwa. Nazwanie go więc psem Abriana było dla niego najgorszą obelgą i również jedyną, na którą tak bardzo reagował, bo za choćby wspomnienie tego co mu kiedyś zrobił ten człowiek, potrafił zabić.
 Władca piekieł westchnął ciężko i usiadł na krześle. Tym razem mu się upiekło. Karejowi również. Nadal nie mógł uwierzyć w to, że jego syn żyje. Nigdy by ie pomyślał, że taka mała, drobna istota jak ten pięciolatek będzie w stanie kogokolwiek zabić. Tutaj jednak Zalgo użyłby słowa ,,cokolwiek", ponieważ stworzenie takie jak złodziej dusz nie zasługiwało na miano osoby. W każdym razie jego syn to zrobił. Zabił inną żywą istotę. Nie wiedział czy być z tego powodu zadowolonym czy przerażonym. Z jednej strony świadczyło to o tym, że Kartej może poradzić sobie w ekstremalnych sytuacjach, lecz z drugiej nie wyglądało na to, żeby miał wyrzuty sumienia z tego powodu. Zalgo obawiał się, że pewnego dnia coś w nim pęknie i stanie się taki jak Dikriko, co było całkiem prawdopodobne. W końcu byli ze sobą spokrewnieni. W małym stopniu, ale jednak, ponieważ Kimura był wnukiem Pana Ciemności.
 Władca piekieł spojrzał na stertę kartek przed sobą. Był zadowolony z siebie, że załatwił już wszystkie formalności, lecz przygnębiała go myśl, że za parę dni ponownie będzie musiał znów czytać te wszystkie wnioski, skargi i zażalenia, a miał tego już kompletnie dosyć. Nie mógł się doczekać, aż w końcu przekaże komuś pałeczkę, no i te przeklęte papiery.
 Nie mógł jednak oddać władzy byle komu. Był to jeden z warunków Kimury. Miał on znaleźć wśród ludzi proroka, który będzie nadawał się na to stanowisko. Niestety nie miał być to byle jaki człowiek. Miała być to istota nosząca w sobie duszę boga, którego ponoć Kimura kiedyś znał. Było więc to jak szukanie igły w stogu siana. Ludzi na świecie było naprawdę wielu, więc znalezienie owej duszy mogło zająć wieczność, tym bardziej, że istoty te są śmiertelne i mają zdolność do reinkarnacji. Tak więc zanim wpadłoby się na trop danej osoby, ona mogłaby umrzeć i wejść w zupełnie nowe życie jako ktoś inny. Nie było to łatwe zadanie, a do tego pochłaniało dużo czasu, więc Zalgo powierzył je Merukku, który był o wiele bardziej cierpliwy i częściej miewał chwile wolne.
 Władca piekieł uznał, że nie ma sensu dłużej siedzieć w gabinecie, w którym tak naprawdę nie ma nic do roboty, dlatego też wyszedł z pomieszczenia zamykając drzwi na klucz. Postanowił ukradkiem zobaczyć co słychać u jego pięcioletniego syna. Nie musiał długo czekać. Koło niego przebiegła grupka dzieci. Byli to Kim, Kartej i Nayrin. Czerwonowłosy uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że pięciolatek poradził sobie z tym co musiał przeżyć w ciemnej części piekła dość szybko. Zalgo spodziewał się raczej jakiejś traumy i trudności z nawiązaniem kontaktu z kimkolwiek. Kartej jednak bardzo miło go zaskoczył. Był z niego dumny i bolało go to, że nie mógł mu tego okazać w żaden sposób. Co gorsza, już niedługo, kiedy jego syn zacznie mniej uważać na to co robi, będzie musiał wymierzać mu kary w postaci cielesnej. Władca piekieł bardzo chciał tego uniknąć, ale nic nie dało się z tym zrobić. Chłopiec nie należał do zbyt spokojnych dzieci, więc Zalgo mógł przewidzieć, że już za parę tygodni coś nabroi i będzie ponosił tego konsekwencje. Demon czuł się sfrustrowany, że zamiast łagodnego upomnienia jest zmuszony do, nazywając rzeczy po imieniu, torturowania swojego syna.
  - Zalgo. - Czerwonooki usłyszał głos za sobą. Od razu zauważył, że należy on do jego partnerki. - Musimy porozmawiać.
 Władca piekieł pokiwał głową.
  - W taki razie chodźmy może w bardziej ustronne miejsce.
  - To nie potrwa długo. Przemyślałam parę spraw i zdecydowałam, że odchodzę.
 Zalgo popatrzył na nią zaskoczony.
  - Co? Dlaczego?
  - Nie potrafisz się skupić na teraźniejszości, Zalgo. Cały czas żyjesz przeszłością. Masz bzika na punkcie Karteja i nie umiesz myśleć o nikim innym. Mam dość ciągłego słuchania o twoim synu. Jakbyś nie zauważył, ja też jestem w ciąży.
  - Sena... Kochanie, zrozum...
  - Nie chcę rozumieć. Wyniosę się stąd jak tylko urodzę. Nie martw się, zostawię ci Zarmou'a. Chcę zacząć życie od nowa - powiedziała odwracając się i chcąc odejść.
  - Sena... - jęknął Zalgo łapiąc ją za rękę. - Daj mi jeszcze szansę...
  - I co to zmieni? - prychnęła kobieta wyrywając mu dłoń z uścisku. - Wiem, ze nie jesteś w stanie pokochać mnie tak jak Claire. Wiem też, że ci zależy, le nie satysfakcjonuje mnie to. Chciałabym, żeby ktoś traktował mnie jak ,,tę jedyną". Ty nie jesteś w stanie mi tego zapewnić.
  - Ale Sena...
  - Odpuść sobie, już podjęłam decyzję. Za dwa tygodnie znikam z twojego życia.
 Po tych słowach partnerka Zalgo odeszła zostawiając załamanego demona samego. Było mu naprawdę przykro, ale wiedział, że kobieta ma rację. Nie mógł nic zrobić. Nie chciał jej trzymać na siłę, nie miałoby to sensu. Nie rozumiał jednak dlaczego nie powiedziała mu o tym wcześniej. Na pewno postarałby się zmienić. Chociaż w sumie i tak zdawał sobie sprawę z tego, że Kartej jest dla niego najważniejszy i sądził, że raczej nic tego nie zmieni. Tym bardziej teraz, kiedy wrócił, a Zalgo postanowił go bardziej pilnować.
 Dręczyło go jednak jedno. Skąd jego syn wiedział kim jest Tarwan? Czyżby to on pomógł mu wydostać się z ciemnej części piekła? Gdyby to o to chodziło, znaczyłoby to, że dawny opiekun Karteja nie przeżył. W końcu nie widział, aby przy pięciolatku był ktoś jeszcze, a Tarwan był bardzo przywiązany do jego syna. Nigdy nie zostawiłby go na pastwę losu, szczególnie w takim okropnym miejscu jakim była ciemna część piekła. Był on zbyt opiekuńczy, żeby to zrobić. Zalgo wciąż pamiętał dzień, kiedy kazał Tarwanowi odejść. Nie było innego wyjścia. Kartej mógł przez to przypomnieć sobie swoją przeszłość, a władca piekieł wolał nie ryzykować. Smok był wtedy załamany, ponieważ traktował małego półdemona jak młodszego braciszka. Sprawiło mu to wiele trudności, ale opuścił pięciolatka. Czuł jak jego serce pęka oraz miał wyrzuty sumienia, iż go nie upilnował, chociaż Zalgo wyraźnie podkreślił, ze to nie jego wina. Chłopiec był tak żywym dzieckiem, że niemożliwością było mieć go cały czas na oku. Teraz jednak to się nieco zmieniło. Kartej stał się bardziej przygaszony. Nie cieszyło go już wszystko tak jak kiedyś, co nie oznaczało, że stał się bardziej posłuszny. Nie można było powiedzieć, iż się nie starał. Zalgo zauważył, że jego syn go unikał i gdy tylko go zobaczy momentalnie poważnieje. Bolało go to jako ojca, ale tak było lepiej. Przynajmniej nie robił sobie złudnych nadziei, że będzie między nimi lepiej. Władca piekieł dobrze wiedział, że to niemożliwe, przynajmniej póki Pan Ciemności go szantażował. Czasami Zalgo czuł się jakby upodabniał się do własnego ojca, co napawało go odrazą. Nigdy nie zamierzał stać się taki jak on, ale wszystko zmierzało właśnie w tym kierunku.
 Czerwonowłosy miał dość. Postanowił wyrwać się z pałacu, w końcu skończył już swoją robotę na ten dzień. Nie wiedział wtedy jeszcze, gdzie pójdzie, ale na pewno jak  najdalej od jego zmartwień, zamku i wszystkich stworzeń. Chciał zostać sam i na spokojnie wszystko przemyśleć. Wtem jednak usłyszał głos Merukku:
  - Zalgo, znalazłem!
  - Co takiego znowu znalazłeś? Swoją piątą klepkę? - zapytał obojętnym tonem czerwonooki.
  - Znalazłem ją... - wydyszał zmachany doradca Zalgo ignorując obelgę. - Znalazłem Raishi.
 Czerwonowłosy otworzył szerzej oczy. To właśnie takie imię miał nosić prorok, który był wyznaczony na następnego władcę piekieł.




piątek, 20 stycznia 2017

Syn piekieł część 5

 Chłopiec przyglądał się uważnie strażnikom i czekał na dogodny moment, aby ich wyminąć, lecz wyglądało na to, że nie zamierzają ruszyć się z miejsca choćby na chwilę. Kartej był z tego powodu bardzo niezadowolony, ponieważ wiedział, że nie uda mu się przejść między nimi obojętnie i na pewno zostanie odesłany z powrotem do zamku. Malec próbował opracować jakiś plan, ale nie przychodziło mu do głowy nic co mógłby wykonać bez niczyjej pomocy. Potrzebował kogoś, kto odwróciłby uwagę wartowników. Tylko kim mogła być ta osoba? Dorośli z pewnością nie ułatwiliby mu wymknięcia się z zamku, ponieważ byli wiernymi poddanymi Zalgo, który zabraniał pięciolatkowi wychodzenia samemu. Chłopiec rozglądał się więc za jakimiś dziećmi, które mógłby namówić do współpracy.
  - A ty co tutaj robisz? - usłyszał głos swojej o rok starszej siostry.
  - Jenny! - zawołał radośnie pięciolatek, myśląc, że znalazł już kogoś kto sprawi, że jego plan wejdzie w życie. - Pomożesz mi w czymś?
  - Chyba śnisz, jeżeli tak myślisz - prychnęła dziewczynka.
 Jennifer już od najmłodszych lat nie znosiła swojego młodszego brata. Była zazdrosna o to, że ojciec poświęca mu więcej uwagi niż reszcie rodzeństwa. Nie podobało jej się również to, że Kartej miał od niej większe i bardziej opierzone skrzydła, w które teraz wlepiała wzrok. To ona zawsze dążyła do tego, aby być ulubienicą Zalgo, jednak mimo jej starań i ciągłego podlizywania się on i tak poświęcał więcej uwagi pięciolatkowi, który nie dość, że nie starał się o jego uwagę, to jeszcze sprawiał więcej kłopotów niż cała piątka jego dzieci razem wzięta.
 Zalgo nie miał szczęścia do kobiet i każde z jego potomstwa miało inną matkę. Większość z nich nie chciała swoich dzieci i tak naprawdę nie kochała demona. Tak było na przykład z rodzicielkami Hrinuiego, Jennifer i Nayrina. Matka Kim umarła przy porodzie. Władca piekieł kochał wszystkie z tych kobiet, jednak największym uczuciem darzył Claire, która urodziła Karteja i okazała się być najgorszą ze wszystkich jego wybranek serca. Żadna wcześniejsza kobieta, z którą się związał nie była dikrikanką.
 Claire była wspaniałą aktorką. Potrafiła grać, że kocha Zalgo, podczas, gdy była wyuzdana ze wszystkich uczuć. Zgrywała miłą i nieśmiałą osobę, jednak prawda była inna. Chciała przeciągnąć władcę piekieł na złą stronę. Co jakiś czas dawała mu dziwne sugestie, na głos zastanawiała się jak to jest być pod władzą Dikriko i opowiadała niestworzone historie na ten temat, które rzekomo usłyszała od swoich koleżanek. Czerwonowłosy, jak to zwykły facet, nie rozumiał tych aluzji i za każdym razem jednoznacznie wyrażał swoją opinię w tej kwestii.
 Zalgo nie tolerował dikrikan i nie zamierzał nigdy nawet próbować zrozumieć tych, którzy wyznawali brata Lusira z własnej, nieprzymuszonej woli. Były oczywiście przypadki, że ktoś był dikrikaninem z przymusu, chcąc tym uchronić siebie lub swoich bliskich przed śmiercią w torturach. Większość z nich jednak chciał poczuć jak to jest mieć trochę władzy, jak bezkarnie zabijać. Takie osoby po prostu lubiły patrzeć na ból i cierpienie oraz z ich punktu widzenia było to dla nich najlepsze wyjście, lecz szybko po przejściu na tę religię wielu nowych dikrikan spotykało rozczarowanie, ponieważ za najmniejsze wykroczenia czy wyraz niesubordynacji zostawali srogo karani, najczęściej w formie cielesnej. Była to droga w jedną stronę, z dikrikanizmu, pod groźbą śmierci, nie można było zrezygnować. Lusir na pewno przyjął by kogoś takiego z powrotem, le problem tkwił w Dikriko, który na podstawie podpisanej przy przejściu na jego wyznanie umowy, mógł z owym delikwentem zrobić co mu się tylko podoba, a jego brat nie mógł już nic z tym zrobić.
 Claire nie była dikrikanką z przymusu, ale z wyboru. Jaki był jej powód wyznawania Dikriko? To proste. Uwierzyła w fałszywe obietnice Pana Ciemności. Nie dostała jednak żadnej władzy ani ważnego stanowiska tak jak jej obiecywano. Sfrustrowana kobieta zaczęła łapać się więc wszystkiego, aby zdobyć jakieś miejsce w hierarchii. W końcu nadarzyła się okazja, której nie mogła zmarnować. Przydzielono jej misję rozkochania w sobie Zalgo i przeciągnięcia go na dikrikanizm. Claire nie miała problemów z mężczyznami, ponieważ do brzydkich to ona nie należała. Mogła każdego owinąć sobie wokół palca bez większego wysiłku.
 Z Zalgo było jednak inaczej. Władca piekieł nie był taki jak inni mężczyźni, z którymi Claire miała wcześniej do czynienia.  Ten demon miał w sobie coś wyjątkowego. Ich początki nie były proste, ponieważ ta błękitnooka piękność szybko przekonała się, że Zalgo nie za bardzo obchodzi jej wygląd, lecz charakter. Tu pojawiał się problem, bo przecież jedyne co mogła zaoferować na tamten czas mężczyźnie była ładna buzia. Musiała więc obrać inną taktykę i przynajmniej poudawać, że oprócz urody ma też bogate wnętrze co nie było prostym zadaniem. Ta sama żądna władzy, dumna Claire miała się płaszczyć przed takim mięczakiem jak Zalgo. Oczywiście władca piekieł nie był jakimś miernotą ale mimo wszystko półanielica uważała, że demon źle wykorzystuje swoją posadę.
 Czerwonowłosy bardzo często dążył do rozwiązań, które będą dobre dla innych, prawie nigdy nie zważając na swoje własne potrzeby. Był jednak konsekwentny i swoją postawą budził w innych respekt. Wrażliwość na krzywdę innych istot sprawiała, iż jego poddani byli mu lojalni i nie bali mu się zaufać. Piekło, które dla dusz niewłaściwie postępujących w poprzednim życiu ludzi miało być karą, stało się jedynie miejscem, gdzie mieli zastanowić się głęboko nad swoim zachowaniem i gdy byli już gotowi, wrócić do życia w nowym wcieleniu. Za czasów panowania Kimury piekło było dla ludzi prawdziwą katorgą. Byli oni prześladowani, bezkarnie torturowani i zabijani, lecz cóż się dziwić, w końcu władcą był dikrikanin. Mimo to, iż czerwonowłosy zadbał o to, żeby ludzie w piekle byli bezpieczni i wprowadził swoje kary za krzywdzenie ich, nie powstrzymywało to prześladowań oraz gorszego traktowania tych śmiertelnych istot, jednak przynajmniej, w większym lub mniejszym stopniu, była obecna sprawiedliwość.
 Claire nie mogła tego zrozumieć. Po co zadawać sobie tyle trudu na takie mierne istoty jakimi są ludzie? Kobieta sama była półczłowiekiem, lecz nie przyznawała się do tego, a wręcz wyrzekła się tej rasy. Nie chciała mieć nic wspólnego z śmiertelnikami, których uważała za gorszy gatunek. Za coś, czego powinno się brzydzić i tępić jak robactwo. Nie mogła pojąć dlaczego Zalgo darzy te istoty taką sympatią i zamiast używając swej władzy pozbawić je wolności, zrobić z nich niewolników wykonujących bezpłatnie najcięższe prace, ten pozwala im żyć pomiędzy demonami i innymi według niej lepszymi stworzeniami. Wiedziała, że n jego miejscu postąpiłaby zupełnie inaczej, a ludzie poznaliby co tak naprawdę znaczy przysłowiowe piekło.
 Niestety to nie ona tam rządziła i nie mogła nic na to poradzić. Teoretycznie zostając jego małżonką, mogłaby podejmować mniej ważne decyzje, jednak czego by nie zrobiła, nie mogłaby tego ukryć przed władcą piekieł, który miał zupełnie inne poglądy aniżeli ona. Nie byłaby w stanie ukryć swoich złych poczynań, dlatego też w małżeństwie z Zalgo nie widziała żadnych korzyści, oprócz tych, które zapewniał jej Dikriko za namowę władcy piekieł na przejście na jego stronę.
 Tak więc kobieta chcąc rozkochać w sobie czerwonowłosego zdobywała o nim różne informacje aż w końcu wiedziała o nim prawie wszytko, zaczynając od jego ulubionego koloru, a kończąc na jego całym planie dnia. Wiedziała gdzie i ile czasu spędza, co nie było zbyt proste do przewidzenia, ponieważ ten demon nie należał do zbyt zorganizowanych istot. To Merukku zazwyczaj wszystko planował, a Zalgo jedynie wykonywał to co jego doradca umieścił mu w terminarzu.
 Tworzyli zgrany duet, a jeden bez drugiego wiele by nie zdziałał, ponieważ Zalgo nie miał zbyt dobrego poczucia czasu i na rozmowie z jednym obywatelem na temat jego problemu mógłby spędzić cały dzień, a jako władca całego piekła, nie mógł sobie na to pozwolić. Czerwonowłosy był jednak bardzo charyzmatyczny i odważny w przeciwieństwie do swojego białowłosego przyjaciela, który był raczej wycofaną osobą.
 Zalgo mimo tego, że był władcą, nie spędzał większości czasu w pałacu. Nie lubił się wywyższać, lecz jednocześnie liczył na należyty szacunek ze strony poddanych. Raczej nie miał z tym problemu, ponieważ jedynymi jego przeciwnikami byli dikrikanie.
 Częste przechadzki demona po piekle ułatwiały Claire zadanie. Dzięki temu mogła go śledzić i nikt nie zwracał na to szczególnej uwagi. Kobieta szybko przekonała się, że Zalgo nie znosi słodyczy z jednym wyjątkiem, którym była gorzka czekolada. Do tego lubił dzieci, naturę i był w stosunku do innych opiekuńczy. Obserwując można było zauważyć, że był zupełnym przeciwieństwem swojego ojca. Rzadko stosował karę śmierci i zawsze starał się zrozumieć obie strony konfliktu. Miał łagodną naturę, lecz w swoich decyzjach był nieubłagany, kiedy już jakąś podjął, ciężko było go przekonać, aby zmienił zdanie, lecz tym samym brał pełną odpowiedzialność za swoje czyny.
 Pewnego dnia, gdy Claire zdobyła na jego temat wystarczającą ilość informacji, musiała przejść do drugiej, o wiele trudniejszej fazy swojego planu. Musiała w jakiś sposób zwrócić na siebie uwagę, bo tak naprawdę nie różniła się prawie niczym od innych kobiet, które otaczały Zalgo. Oczywiście miała swój wygląd, bo była naprawdę urodziwa, lecz, aby stać się obiektem pożądania władcy piekieł, piękno i zgrabna figura nie wystarczały.

 Wtedy demon był już po trzech poważniejszych związkach i miał trójkę dzieci. Matka Hrinuiego nie chciała być z Zalgo, lecz jej ,,przygoda" z nim zakończyła się niechcianym dzieckiem, które władca piekieł przygarnął. Z drugą kobietą, z którą się związał, również miał dziecko, ale niestety jego matka umarła przy porodzie. Trzecia zaś kobieta, tak jak i pierwsza, postanowiła się z Zalgo jedynie ,,zabawić'' co skończyło się niechcianą ciążą i dzieckiem, którym była Jennifer.
 Przez niepowodzenia u kobiet, Zalgo z każdym kolejnym związkiem starał się być coraz bardziej ostrożny, jednak nie wychodziło mu to zbyt dobrze.
 Czerwonowłosy był miłośnikiem mocnej kawy, więc, gdy miał chwilę wolnego można było go spotkać w jego ulubionej kawiarni. Dzięki temu, że nie obnosił się ze swoją władzą i traktował wszystkich równo, spotkanie go gdzieś na ulicy, w sklepie, czy innym miejscu publicznym nie wywoływało wielkiej sensacji. Ludzie i demony zazwyczaj mijali go obojętnie lub po prostu się do niego uśmiechnęli na powitanie. Każdy szanował jego prawo do prywatności, co władca sobie bardzo cenił. Nie bał się również zamachu na jego życie z żadnej strony, ponieważ to on był w piekle najsilniejszy, a z każdej próby zabicia lub wyrządzenia krzywdy członkowi rodziny królewskiej były wyciągane surowe konsekwencje.
 Tego pięknego, majowego dnia, Zalgo miał wolne, a raczej zwalił wszystkie formalności na Merukku, który narzekał ostatnio, że nie ma nic do roboty. Władca piekieł udał się do kawiarni, w której uznawany był już za stałego klienta, zajął stolik przy oknie, po czym zamówił najmocniejszą i najbardziej gorzką kawę, którą dysponował lokal, następnie wyciągając książkę i dając się pochłonąć lekturze.
 Kawiarnia ta była dosyć popularnym miejscem wśród ludzi i demonów, więc często brakło miejsc, gdzie można było spokojnie usiąść i delektować się zamówionym napojem czy ciastem. Parę minut po władcy piekieł do lokalu wkroczyła nad wyraz piękna, błękitnooka kobieta. Miała ona jednak pecha, ponieważ wszystkie stoliki o tej porze dnia były już zajęte. Zalgo słysząc rozmowę między kelnerką a nieznajomą mu wtedy osobą, podniósł wzrok znad książki. Wyglądało na to, że kobieta już zrezygnowana jest gotowa opuścić kawiarnię.
  - Przepraszam bardzo... - wtrącił się do ich rozmowy mężczyzna. - Jeżeli nie ma pani nic przeciwko, może pani zająć miejsce przy moim stoliku - powiedział posyłając nieznajomej promienny uśmiech.
 Błękitnooka bardzo się zmieszała, lecz pokiwała po chwili głową i nieśmiało zajęła miejsce naprzeciwko Zalgo zamawiając cappuccino.
 Władca piekieł wrócił do lektury, a raczej udał, że to robi, tak naprawdę obserwując kątem oka nieznajomą. Po chwili jednak widząc jaka jest skrępowana, postanowił przedstawić się i rozluźnić atmosferę.
  - Jestem Zalgo - rzekł odkładając na bok książkę. - Dosyć często bywam w tej kawiarni, ale ciebie jeszcze tu nie widziałem. Jesteś tutaj pierwszy raz?
  - Tak, Wasza Wysokość... - powiedziała lekko spuszczając wzrok. - Dziękuję za pomoc z miejscem.
 Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
  - Nie musisz mi dziękować. Jak cię zwą?
  - Claire, Wasza Wysokość...
  - Nie ma potrzeby, aby mówić do mnie tak formalnie poza pałacem. W tej kawiarni jestem tylko demonem o imieniu Zalgo - uśmiechnął się do niej szerzej.
 Kobieta wydawała się być nadal bardzo zmieszana, więc władca piekieł starał się podtrzymywać rozmowę wypytując o ją o normalne codzienne sprawy. Na początku błękitnooka pozostawała nieśmiała, jednak po parunastu minutach zdołała się otworzyć i bez skrępowania rozmawiać z Zalgo.
  - Więc jesteś półanielicą? - zapytał czerwonowłosy unosząc jedną brew. - Rzadko spotyka się tę rasę w piekle.
  - No cóż, można by powiedzieć, że jestem wyjątkowa - powiedziała kobieta lekko się uśmiechając. - Zajmuję się wytwarzaniem eliksirów, więc często zmieniam miejsce zamieszkania szukając nowych ziół i robiąc coraz to nowsze mieszanki.
  - Jakiego typu eliksiry tworzysz? - zainteresował się czerwonooki.
  - Te najzwyklejsze, zdrowotne. Lubię pomagać ludziom, którzy nie są na tyle biegli w magii, żeby sami się leczyć.
 Demonowi zaświeciły się oczy. Uznał to spotkanie za niezwykłe zrządzenie losu, coś w rodzaju przeznaczenia. Kobieta bardzo przypadła mu do gustu i postanowił spotykać się z nią częściej, w końcu w piekle, mimo starań Zalgo, nadal było mało osób, które chciały pomagać słabszym.
 Claire po jakimś czasie skończyła swoją kawę i spojrzała na czerwonowłosego.
  - To ja będę się już zbierać... Bardzo miło było mi cię poznać, Zalgo - rzekła, po czym poprosiła o rachunek.
  - Ja zapłacę - powiedział zdecydowanym tonem władca piekieł.
  - Ależ Zalgo...
  - To drobiazg. W podziękowaniu za twoje towarzystwo - demon posłał jej uśmiech, chociaż było mu trochę przykro, że ich pogawędka się już skończyła.
 Pomimo dalszych protestów kobiety, czerwonooki wręczył kelnerce pieniądze za cappuccino. Claire bardzo zdziwiło zachowanie władcy piekieł. Jeszcze nikt wcześniej nie był dla niej taki miły. Była jednak też zadowolona, że jej plan wypalił. Zalgo wyraźnie zaczął się nią interesować, lecz wiedziała, że do rozkochania go w sobie czeka ją jeszcze daleka droga.

  - Mam nadzieję, że nie jest to nasze ostatnie spotkanie - powiedział mężczyzna patrząc jej w oczy. Można było w nich dostrzec nadzieję. Zalgo nie miał wtedy jeszcze pojęcia w co się pakuje.
  - Ja również - Claire udała, że jest speszona. Właśnie o to jej chodziło. Czerwonowłosy wpadł w jej sidła. Powstrzymała się od tryumfalnego uśmiechu, po czym, wstała od stolika i ruszyła do wyjścia.
 Władca piekieł odprowadził ją wzrokiem do drzwi, a gdy opuściła lokal, powrócił do swojej lektury. Choć może jest to złe określenie, powinno się raczej powiedzieć, że próbował. Nie mógł się jednak zupełnie skupić, ponieważ jego myśli krążyły wciąż wokół nowo poznanej kobiety.
 W końcu sfrustrowany tym, że po raz kolejny czyta to samo zdanie, a i tak nadal nie wie co jest w nim zawarte, odłożył książkę i spojrzał na puste miejsce naprzeciwko siebie. Jednego nie mógł się wyprzeć. Był samotny. Pomimo tego, że jego poddani go uwielbiali, jego jedynym prawdziwym przyjacielem był Merukku, a jedyną rodziną trójka jego jeszcze bardzo małych dzieci, nie licząc oczywiście swojego młodszego brata, którego nie widział od kilkuset lat oraz ojca, którego z całego serca nienawidził.
 Nikt go nigdy nie nauczył jak powinien reagować w różnych sytuacjach. Przecież jako dziecko nie doświadczał pozytywnych uczuć zbyt często. Nie wiedział jak reagować na czyjś smutek i ból. W takich przypadkach jego ojciec albo się śmiał czy kpił, albo sprawiał, iż ta osoba jeszcze bardziej cierpiała. Zalgo wiedział jednak, że jest to złe. Takie miał swoje wewnętrzne przekonanie i miał rację. Nie chciał postępować tak jak Kimura, a powiedzenie, że jest do niego podobny byłoby dla niego najgorszą obelgą. Chociaż z drugiej strony nie mógłby się go wyprzeć, ponieważ z wyglądu byli prawie jak dwie krople wody, z tą różnicą, że Kimura zamiast czerwono-czarnych włosów miał je czarno-niebieskie i w przeciwieństwie do Zalgo miał granatowe oczy oraz zatrzymał on proces swojego starzenia później niż jego syn. W sumie, to czerwonowłosy zrobił to specjalnie. Gdy zobaczył, że z każdym rokiem coraz bardziej przypomina swojego ojca, uznał, że to czas najwyższy, aby skończyć z dorastaniem. Zrobił to w wieku dwudziestu pięciu lat, zaś Kimura trzydziestu czterech.
 Trzeba wiedzieć, że, gdy ktoś ma w sobie krew demona lub boga, czy anioła, rośnie bardzo szybko do pewnego momentu, po czym zaczyna dojrzewać jak człowiek. Dlatego też ciąże tejże rasy trwają o wiele krócej niż ludzi, bo około trzech miesięcy, a ich dzieci zaczynają raczkować już po paru tygodniach. Tak szybkie wzrastanie kończy się około siódmego roku życia, lecz u mieszańców może trwać nawet do jedenastego. Rozwój nie wpływa jednak jedynie na ciało, lecz jeszcze na umysł i psychikę, dlatego też istoty magiczne jako dzieci rozumieją o wiele więcej od śmiertelników w swoim wieku.
 Zalgo pogrążył się w dość długim zamyśleniu. Po jakimś czasie doszedł do tego, że potrzebuje jednak kogoś bliskiego, chociaż od zakończenia jego ostatniego związku mięło zaledwie pół roku.
 Władca piekieł zapłacił za swoją kawę i opuścił budynek. Kroczył z powrotem do zamku kopiąc nieświadomie kamień, który dostał się pod jego nogi. Nagle zrobił to zbyt mocno i uderzył on w nogę jednego z przechodniów. Czerwonowłosy podniósł wzrok i już chciał zacząć przepraszać, lecz wtedy jego oczom ukazała dobrze znana mu osoba. Chciał szybko się oddalić nie zamieniając słowa ze swoim znajomym, lecz ten złapał go za ramię.
  - Gdzieś się śpieszysz, Zalgo? - zapytał mężczyzna z czarnymi włosami i niebieskimi końcówkami. Jego granatowe oczy były pozbawione jakiegokolwiek szacunku.
  - Czy nie mówiłem ci, abyś się do mnie nie zbliżał? - czerwonooki szarpnął ramieniem strącając tym samym z siebie jego dłoń. - I nie waż się mnie dotykać.
  - Oj, Zalgo, Zalgo, a ostatnio jak się widzieliśmy, byłeś jeszcze takim małym, potulnym szkrabem...
  - To się zmieniło, jestem teraz władcą piekieł. Czegoś ode mnie potrzebujesz, czy po prostu oczekujesz przeprosin za tamten kamień, Kazato?
 Kazato był starszym bratem Kimury, jednak nigdy nie dorównywał mu siłą. Nie był on dikrikaninem ani lusirianinem. Nie opowiadał się za żadną stroną, aby nie mieć później problemów z tego tytułu, lecz nie można powiedzieć, iż był dobrą osobą. Był on wyrachowany, potrafił doskonale manipulować innymi i wiele nie różnił się od swojego brata. To on jednak wyglądał na młodszego, ponieważ zatrzymał proces starzenia się już w wieku dwudziestu lat.
  - Jeśli padniesz na kolana i okażesz swoją niższość, pomyślę czy ci wybaczę - uśmiechnął się do niego kpiarsko.
 Zalgo prychnął.
  - Wybacz, lecz nie zależy mi na twojej łasce.
  - Och, doprawdy? Twoim dzieciom może się ona przydać...
 Czerwonowłosy zmarszczył brwi. Nie był zazwyczaj agresywny, ale teraz zacisnął pięści i ledwo się powstrzymał przed tym, aby naprawdę mocno go uderzyć.
  - Spróbuj tylko je tknąć, a spotka cię los gorszy od życia w Otchłani.
  - Och, czyżbym trafił w czuły punkt? Lecz nie o tym chciałem cię poinformować.
  - Mów więc co masz do przekazania i zejdź mi z oczu - warknął Zalgo.
 Kazato uśmiechnął się złowieszczo.
  - On wróci. Nie licz na to, że uwolniłeś się od niego na zawsze.
 Czerwonooki zbladł. Już prawie udało mu się zapomnieć o lęku jaki wzbudzał w nim jego ojciec. Przez chwilę myślał, że Kazato żartuje, że chce go tylko nastraszyć, lecz powrót Kimury był aż za bardzo prawdopodobny, aby w to nie uwierzyć. Wiedział, iż ma on kontakt ze swoim bratem przez cały czas, lecz póki ich spotkania nie odbywały się na terenie piekła, nie mógł nic zrobić.

  - Dlaczego mnie o tym uprzedzasz? To do ciebie niepodobne, żeby mi pomagać.
  - Pomagać? Jeszcze czego... Nie powiedziałem, kiedy to nastąpi. Ty zaś dzięki temu będziesz żył w ciągłym strachu. Chyba nie myślałeś, że zrobię coś takiego dla ciebie, co? - zaśmiał się czarnowłosy.
 Władcy piekieł zadrżała dolna powieka, ale opanował się, odwrócił i rzucił jeszcze przez ramię:

  - Gdyby nie to, że jesteś jego bratem, dawno byś już nie żył.
 Zalgo bardzo chciał skazać tego demona na karę śmierci, ale nie mógł. Zanim Kimura przekazał mu władzę, postawił mu parę warunków. Jednym z nich była nietykalność jego brata. Jeżeli dowiedziałby się, że czerwonowłosy kazał go uśmiercić, czy chociażby wymierzyć chłostę, wróciłby do piekła w trybie natychmiastowym wraz z innymi dikrikanami. Był w końcu doradcą Dikriko, więc dla niego nie byłoby trudności, żeby zebrać armię i przejąć piekło. W tamtym momencie nie opłacałoby mu się to zupełnie, jednak zależało mu na jego bracie. Nie dlatego, że miał on jakiekolwiek uczucia, lecz po prostu Kazato był jego cennym informatorem i szkoda by był go stracić, a że Kimura lubił mścić się na wszystkim i wszystkich, a do tego uwielbiał znęcać się na swoim synem, bez wahania więc wróciłby do swojego dawnego królestwa ze swoimi sojusznikami i istniała duża szansa, że ponownie zostałby władcą.
 Czerwonowłosy szedł przed siebie bardzo szybko. Było po nim widać, że został wyprowadzony z równowagi. Chociaż próbował zapanować nad swoją złością i jej tak nie uzewnętrzniać, nie wychodziło mu to najlepiej. Jakby tego było mało, zaczął czuć lęk, którego dawno już nie było. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego spokojne życie nie będzie już takie samo. Nie bał się jednak najbardziej o siebie. Chodziło tu o jego poddanych, którzy mu zaufali oraz o jego dzieci. Kimura dobrze wiedział, że dla Zalgo najważniejsze w życiu są bliskie mu osoby i dla nich mógłby poświęcić wszystko, a dzięki Kazato pewnie wiedział, że jego syn posiada już własne potomstwo.
 Gdy doszedł już do zamku, od razu skierował się do komnaty, gdzie powinny znajdować się jego pociechy. Natychmiast po jego przyjściu do jego nogi uczepił się malutki Hrinui przytulając ją mocno i sepleniąc coś niezrozumiałego. Zalgo jednak zdołał zrozumieć tyle, że jego syn bardzo się za nim stęsknił. Władca piekieł przykucnął przy nim i pogłaskał go po głowie.
  - Ja też bardzo tęskniłem, słoneczko - powiedział po czym wziął o na ręce.
 Wtedy nadeszła opiekunka zajmująca się szkrabami. Była to młoda fioletowowłosa demonica, która straciła rodzinę parę lat wcześniej. Zabili ją dikrikanie lecz jej udało się uciec. Zalgo, ze względu na to, że dziewczyna nie miała się gdzie podziać, przyjął ją na służbę, tym bardziej, że akurat został sam z dzieckiem, a przez obowiązki władcy nie mógł zajmować się nim przez cały czas. Mimo jej młodego wieku, podołała zadaniu i Zalgo był z niej bardzo zadowolony. Miała podejście do dzieci, była cierpliwa i spokojna, więc nadawała się na opiekunkę jak mało kto.
  - Witaj, Wasza Wysokość - dziewczyna ukłoniła się lekko.
  - Dzień dobry, Ruli - mężczyzna uśmiechną się do niej. - Nie było z nimi żadnych kłopotów? Byli grzeczni?
  - Tak, Jenny bawi się klockami, a Kim śpi jak aniołek - zachichotała. W końcu córki czerwonowłosego były w połowie anielicami.
 Władca piekieł przeszedł do drugiej części komnaty oddzielonej zwisającymi koralikami, które były pomysły fioletowowłosej, która w dzieciństwie bardzo lubiła przez nie przechodzić, co zresztą uwielbiały i jego dzieci. Zaraz po tym podpełzła do niego Jennifer i pacnęła go ręką w nogę. Zalgo odstawił na ziemię Hrinuiego i przytulił swoją najmłodszą córkę.
 Spędzanie czasu ze swoimi dziećmi odganiało od niego większość stresu jaki w sobie nosił. Działało też lepiej niż jakikolwiek antydepresant. Dzięki swojemu potomstwu Zalgo starał się z dnia na dzień być coraz to lepszą osobą i zapewnić im spokojną przyszłość, w której nie będą musiały cierpieć tak jak niegdyś on. Nikt nie mógł mu ich odebrać, a zwłaszcza nie ta sama osoba, która zamieniła jego dzieciństwo w koszmar.

***


  - Zalgo, gdzie ty byłeś?! Wiesz ile miałem na głowie przez twoją nieobecność?! - zawołał Merukku widząc władcę piekieł podążającego do swojej komnaty.
  - Ale poradziłeś sobie, prawda? - zapytał czerwonooki uśmiechając się do niego.
  - No tak, ale...
  - Więc w czym problem?
 Białowłosemu zadrgała dolna powieka.
  - W tym, że to nie pierwszy raz, kiedy odwalam twoją robotę!
  - Przecież sam mówiłeś, że ci się nudzi...
  - Chciałem przez to powiedzieć, że chciałbym, żebyśmy zrobili coś razem. Nie zapominaj, że oprócz tego, że jestem twoim poddanym, jestem też twoim przyjacielem. - Merukku westchnął ciężko. - Nadal nim jestem, prawda? - zapytał z nutą nadziei w głosie.
  - Oczywiście, że jesteś, ale takie rzeczy musisz mówić wprost, wiesz, że czasem bywam niedomyślny.
  - Czasem... - prychnął fioletowooki.
  - No może troszkę częściej niż czasem. - Zalgo przewrócił oczami.
  - Może przynajmniej opowiesz co robiłeś? - zapytał z wyrzutem. 
  - Chyba jestem ci to winien - zaśmiał się czerwonowłosy.
 Władca piekieł zaprosił go gestem do wejścia do jego pokoju. Gdy oboje znaleźli się wewnątrz komnaty, Merukku usiadł przy stoliku, a jego przyjaciel podszedł do barku wyciągając wino i dwa kieliszki, po czym zajął miejsce naprzeciwko swojego doradcy  i zaczął nalewać sobie alkohol.
  - Ty tak na poważnie? - zdziwił się fioletowooki. - Przecież ty nie pijesz.
  - Daj spokój, ten barek nie stoi tu tylko dla ozdoby. Czasem można zrobić z niego użytek.
 Merukku wpatrywał się w niego przez moment z niedowierzaniem, lecz chwilę później spoważniał.
  - Zalgo, co się dzisiaj stało? - zapytał ostrożnie.
  - Mam zacząć od tej lepszej czy gorszej części dnia?
  - Najlepiej od tego co cię trapi.
 Czerwonowłosy westchnął. Nie miał ochoty wspominać o swoim spotkaniu z Kazato, lecz Merukku był jego przyjacielem. Wiedział, że gdyby to jego coś gnębiło, także by chciał o tym wiedzieć, więc opowiedział o wszystkim co go niepokoiło, w międzyczasie popijając wino z kieliszka.
 Po tym co białowłosy usłyszał, sam musiał nieco się uspokoić wypijając niewielką ilość alkoholu. Teraz w zupełności rozumiał obawy Zalgo, Kimura był przecież ich najgorszym koszmarem. Doradca władcy piekieł chciał jednak zachować zdrowy rozsądek i nie dać się poddać emocjom oraz jednocześnie wesprzeć swojego przyjaciela.
  - Wierzysz mu? - zapytał fioletowooki. - Nie mamy gwarancji, że mówi prawdę.
  - Nie mamy również pewności, że kłamie - odparł czerwonowłosy.
  - Ale to przecież niedorzeczne! Po co miałby cię uprzedzać o przyjściu swojego brata?
  - Jak znam Kimurę, pewnie sam kazał mu mnie o tym poinformować...
  - Ale po co? - zdziwił się Merukku.
  - Czyż nie jest to oczywiste? Zawsze lubił nękać mnie psychicznie zanim przechodził do rękoczynów.
 Zapadła cisza. Zalgo dolał sobie wina opróżniając tym samym butelkę, po czym wypił całą zawartość kieliszka. Merukku obserwował go w milczeniu. Autentycznie martwił się o swojego przyjaciela. Pamiętał dobrze jak panicznie bał się swojego ojca za czasów dzieciństwa i po tylu latach spokoju znów ujrzał ten lęk w jego oczach, mimo tego, że władca piekieł bardzo starał się ukryć swój strach.
  - Nie możemy jednak wywoływać paniki - odezwał się czerwonowłosy odkładając kieliszek na stolik. - Przynajmniej póki nie jesteśmy czegoś pewni. - Zalgo spróbował lekko się uśmiechnąć, lecz nie wyszło mu to zbyt dobrze.
 Białowłosy westchnął. Chciał jakoś podnieść go na duchu, lecz nie miał pomysłu na cokolwiek co mogłoby mu wtedy poprawić humor. Postanowił więc zmienić temat.
  - A co z tą lepszą częścią dnia? Znowu byłeś w Ciepłym Kąciku? - Merukku nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, gdy wymawiał nazwę tego lokalu.
  - Tak - odpowiedział czerwonooki. - I przestań się z tego śmiać - dodał, widząc wyraz twarzy swego doradcy. - Robią piekielnie dobrą kawę - zażartował również próbując rozluźnić atmosferę.
  - Doprawdy... Nie mam pojęcia kto wymyślał tę nazwę... - westchnął fioletowooki.
  - Pani Rebecca. Odkąd umarła, piekło stało się lepsze dzięki jej kawie. - Zalgo zastanowił się przez chwilę. - Nie żebym życzył ludziom, aby tak szybko umierali i do nas trafiali, ale jednak... Ta kawa jest świetna! Może pójdziesz kiedyś ze mną?

  - Nie ma mowy. Nie będę się szwendać po Ciepłym Kąciku, jeszcze mam resztki godności.
  - A ty ją w ogóle kiedyś posiadałeś? - zapytał żartobliwie.
 Merukku posłał mu spojrzenie pełne wyrzutu.
  - Oj, już dobrze, nie złość się - powiedział szybko czerwonowłosy, widząc, że białowłosy lekko się zirytował.
  - Nie rozumiem co jest takiego fascynującego w siedzeniu w kawiarni. Książkę możesz równie dobrze przeczytać tutaj. Kawy też w pałacu nie brakuje. Poza tym jest tam pełno ludzi...
  - No właśnie! I to jest intrygujące jak wiele różnych istot może zebrać się w jednym miejscu i pić tę samą kawę.
  - Szczerze? Mnie już bardziej interesuje zeszłoroczny śnieg.
  - Ale w tej części piekła nie pada...
  - No właśnie.
 Zalgo westchnął.
  - Dlatego to ja tutaj zajmuję się interesami ludzi, a nie ty. Poza tym można zawsze spotkać kogoś ciekawego... - czerwonowłosy uśmiechnął się na wspomnienie Claire.
  - Przecież ty nigdy... - W jednej chwili Merukku doznał olśnienia. - Więc to jest ta lepsza część dnia... Spotkałeś kogoś? Kim ona jest?
  - Nie powiedziałem przecież, że to kobieta.
  - Zalgo... Znamy się nie od dziś, widzę to po twojej minie.
  - No dobrze... Ma na imię Claire i jest półanielicą, półczłowiekiem - zaczął władca piekieł, po czym opowiedział o całym przebiegu ich spotkania z najdrobniejszymi szczegółami. - Jest bardzo miła i urocza- dodał jeszcze na koniec swej opowieści o nowo poznanej kobiecie.
 Białowłosy, gdy jego przyjaciel skończył mówić, skrzyżował ręce na piersi i pokręcił głową.
  - Ty i ta twoja słabość do ludzi i aniołów... Niczego nie nauczyły cię twoje wcześniejsze doświadczenia z kobietami?
  - Ta jest inna.
  - Zalgo, mówisz tak o każdej.
  - Kiedy ją poznasz, zobaczysz, że mam rację.
  - O nie, Zalgo, czy ty już coś planujesz? Nie sądzisz, że jedno spotkanie to za mało, żeby zaczynać myśleć o przyszłości?
  - Z jednej strony masz rację, będę ostrożny, ale zawsze jest dobrze mieć jakiś plan działania. Spokojnie, nie zrobię nic, czego będę później żałował.
  - Oby tak było i żebyś się co do niej nie mylił.

***


 Władca piekieł, tak jak postanowił, zaczął spotykać się z półanielicą zupełnie nie wiedząc jak bardzo w tym momencie się pogrąża. Był pewien, że wszystko jest w porządku, zresztą skąd mógł wiedzieć? Claire była wyśmienitą aktorką. Dosyć szybko Zalgo zaczął darzyć ją uczuciem z czego dikrikanka była naprawdę zadowolona.
 W pewnej chwili jednak, na jej drodze wystąpił problem. Z każdym dniem zauważała ile ten demon ma w sobie dobrych intencji i jak bardzo pragnie, żeby to ona była szczęśliwa. Zaczął pokazywać jej piękno świata. Claire nigdy w życiu nie zdawała sobie sprawy z tego, że w piekle może być tyle wspaniałych miejsc. Nie zauważyła nawet, kiedy zaczęła się do niego zbliżać, ale nie wedle jej planu, bo w pewnym momencie zaczęło jej na prawdę na nim zależeć. Powoli zaczęła odczuwać coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyła, coś czego nikt wcześniej jej nie dał. Mogła się zapierać, mogła próbować się oszukiwać, lecz w głębi duszy wiedziała, że się w nim zakochała. To była miłość. Po jakimś czasie zaczęła mieć nawet wyrzuty sumienia, chociaż była wcześniej pewna, iż go nie posiada. Wszystko zaczęło być bardziej skomplikowane i trudne niż to sobie wyobrażała. Nadal pałała nienawiścią do całego świata, jednak ten demon był jedyną osobą, która potrafiła zmienić jej światopogląd.
 Po pięciu miesiącach, kiedy Zalgo jej się oświadczył, prawie zupełnie zapomniała o tym, że robi to wszystko po to, aby przeciągnąć czerwonowłosego na dikrikanizm. Była w tamtym momencie szczęśliwa jak nigdy w życiu, jednak to szczęście nie trwało długo, przez jej niespodziewane spotkanie z Sedrykiem, który przypomniał jej o wszystkim co miał zrobić.
  - Chyba się w nim nie zakochałaś, co? - zapytał ostro dikrikanin.
 Był on jednym z pierwszych stworzonych ludzi, od zawsze trzymał się blisko Pana Ciemności, który jednak nie miał do niego ani krzty szacunku. Mimo to Sedryk pozostawał mu wierny niczym pies i wykonywał wszystkie, nawet te strasznie absurdalne i upokarzające rozkazy prze co zyskał pogardliwy przydomek kundla Dikriko.
  - Nie twoja sprawa - syknęła na niego Claire, która akurat śpieszyła się na spotkanie ze swoim narzeczonym.
  - Pamiętaj, że jesteś dikrikanką i masz swoją misję. Jego Wysokość zaczyna się niecierpliwić.
  - Spokojnie, Zalgo zostanie dikrikaninem - powiedziała bez większego przekonania. Dobrze wiedziała co władca piekieł myśli o bracie Lusira i jego wyznawcach. Zdawała sobie też sprawę z tego, że dobrowolne przejście tego demona na dikrikanizm jest czymś niemożliwym.
  - Mam nadzieję - rzucił oschle Sedryk odchodząc.
 Nie była to długa rozmowa, jednak znacząco wpłynęła na decyzję jaką podjęła Claire. Mimo, że kochała Zalgo, to była dikrikanką. Nie mogła być z lusirianinem, nawet jeśli bardzo by chciała. Dlatego też postanowiła, że zrobi wszystko, aby władca piekieł zaczął wyznawać Dikriko. Tylko w ten sposób mogliby być kiedyś razem . Była jednak pewna, że, gdy czerwonowłosy dowie się o tym, jakiego jest wyznania, w jednej chwili ją znienawidzi. Nie miała wyjścia, musiała zrobić co w jej mocy, chociaż było jej z tym naprawdę ciężko.
 Miesiąc po zaręczynach Claire i Zalgo pobrali się Wesele było tak huczne, że rozmawiało się o nim jeszcze przez parę tygodni po jego zakończeniu. Wszyscy podziwiali piękno i promienny uśmiech panny młodej, nie zapominając oczywiście o Zalgo, który również był nieziemsko przystojnym mężczyzną do tego wspaniale wyglądającym w garniturze.
 Po władcy piekieł było widać, że jest szczęśliwy. Nigdy wcześniej nie pokochał tak bardzo żadnej kobiety, a na dodatek jego dzieci bardzo ją lubiły. Zalgo pomyślał, że będą tworzyć razem wspaniałą rodzinę. Los chciał jednak inaczej.
 Niedługo po ślubie Claire zaszła w ciążę i trzy miesiące później urodziła bliźnięta. Byli to dwaj chłopcy podobni do siebie jak krople wody. Jednego z nich nazwała Jeff, zaś drugiemu synowi to Zalgo wybrał imię, a brzmiało ono Kartej. Czerwonowłosy pokochał ich od razu i zaniedbując swoje obowiązki, bez przerwy stał nad łóżeczkiem noworodków. Nie chcąc jednak, żeby reszta jego dzieci była zazdrosna, zajmował się też nimi i to pochłonęło jego uwagę na jakiś czas.
 W końcu nadszedł dzień, kiedy Merukku był przeciążony do tego stopnia, że Zalgo nie mógł już dłużej pozwolić sobie na spędzanie czasu z rodziną i musiał wrócić do zarządzania piekłem. Ten moment Claire uznała za swoją szansę. Wiedziała, że Zalgo nigdy w życiu nie przejdzie na lusirianizm nie będąc do tego zmuszonym, więc postanowiła zrobić coś strasznego, czego nie zrobiłaby żadna szanująca się matka. Półanielica była jednak bardzo zdesperowana. Zdecydowała, że zagrozi swojemu mężowi, że jeśli nie przejdzie na dikrikanizm, to zabije ich dzieci. Sam przed sobą tłumaczyła sobie, że jeśli nie ona, zrobi to wkrótce Dikriko, który będzie chciał ją ukarać za niewykonanie powierzonej jej misji.
 Błękitnooka wzięła więc swoich synów na ręce i poszła do władcy piekieł ledwo powstrzymując łzy, które cisnęły jej się do oczu. Nie wierzyła, że naprawdę to robi, lecz nie mogła już się wycofać.
 Gdy już znalazła swojego ukochanego pogrążonego w papierkowej robocie, ten uniósł na nią wzrok znad sterty kartek, a na jego twarzy zagościł ciepły uśmiech, co ścisnęło Claire za serce. On jeszcze nie wiedział. Nie miał pojęcia czego się od niej dowie i jak bardzo go to zaboli. Kobieta odetchnęła głęboko. Czuła jak trzęsą jej się nogi. Chciała się uspokoić, lecz nie mogła.
  - Zalgo... - zaczęła mimo tego, że mówienie w tym stanie sprawiało jej ogromną trudność. - Musisz przejść na dikrikanizm - powiedziała lekko drżącym głosem.
  - Co? - zdziwił się władca piekieł. Nie rozumiał jeszcze co się dzieje.
  - Jestem dikrikanką - rzekła prosto z mostu. - Jeśli tego nie zrobisz, to możesz pożegnać się z Jeffem i Kartejem.
 Czerwonookiego zamurowało, po chwili jednak otrząsnął się i próbował jakoś wyjaśnić całą sytuację.
  - Zaczekaj, o czym ty mówisz, kochanie, przecież...
  - To nie są żarty, Zalgo. Będziesz tym pieprzonym dikrikaninem czy nie?
  - Claire, nie ma mowy, żebym... - zaczął mężczyzna wstając i podchodząc do niej.
  - W takim razie pożegnaj się z dziećmi - rzuciła jego żona otwierając portal, który prowadził na Ziemię i zniknęła w nim.
 Demon poderwał się do biegu. Przejście do innego wymiaru zaczęło się zwężać, lecz w ostatniej chwili Zalgo udało się w nie wejść i przenieść do świata ludzi.
 Claire starała się biec, ale z dwójką dzieci na rekach nie było to takie proste. Myślała, że Zalgo zareaguje inaczej. Myślała, że zgodzi się bez wahania, jednak się myliła. Zdawała sobie sprawę, że gdyby pociągnęła dalej tę rozmowę, mogłaby uzyskać zamierzony efekt, ale nie była w stanie tego zrobić. Cała się trzęsła, a jej głos powoli zaczynał się łamać.
 Na Ziemi panowała noc. Drogi pokryte były sporą warstwą śniegu, który padał wtedy dosyć intensywnie. Przechodząc obok jednego z domów zatrzymała się i spojrzała na swoje dzieci.
 ,,Może zrobię w moim życiu choć raz coś dobrze? Może niech jeden przeżyje?"
 Półanielica podeszła do drzwi domu, przykucnęła przy nich i położyła zawiniątko z Jeffem na wycieraczce. Chłopiec zaczął wyciągać do niej rączki i gaworzyć. Kobiecie łzy spłynęły po policzkach. Pogłaskała synka po główce po raz ostatni.
  - Żegnaj, Jeffy... - wydusiła przez łzy, po czym wstała i zaczęła dzwonić dzwonkiem do drzwi aż do momentu, kiedy w domu zapaliło się światło. Zaraz po tym uciekła.
 Biegła z małym Kartejem na rękach, przedzierając się przez zaspy. Straciła wszystko. Nie wykonała zadania, przy tym doprowadziła do rozpadu związku, na którym tak bardzo jej zależało. Claire nie uciekła jednak daleko, ponieważ kilkadziesiąt metrów dalej spotkała się z Zalgo. Widząc go zatrzymała się ciężko dysząc. Chciała szybko zawrócić, lecz czerwonooki powstrzymał ją.
  - Claire! - zawołał. - Stój!
 Nie wiedząc czemu, kobieta posłuchała go. Podniosła wzrok. Widziała jego wyraz twarzy dzięki światłu latarni i uświadomiła sobie wtedy jak bardzo go skrzywdziła. Zalgo kochał ją całym sercem, ale ona wszystko zaprzepaściła. Gdyby tylko nie została tą dikrikanką... Czasu jednak nie można było cofnąć. W tamtym momencie mogła zrobić dla niego już tylko jedno. Sprawić, żeby znienawidził ją równie mocno jak pokochał. Wzięła głęboki oddech. Wcale jej się to nie uśmiechało, ale była pewna, że mimo wszystko jej mąż nie zostanie dikrikaninem.
 Zalgo szybko zauważył, że Claire zamiast dwóch zawiniątek trzyma tylko jedno. Rozpoznał też, że dzieckiem, które trzyma jest Kartej po jego śpioszkach z uszkami pandy.
  - Co zrobiłaś z Jeffym...? - zapytał łamiącym się głosem władca piekieł.
  - To samo co zaraz stanie się z Kartejem! - wykrzyknęła kobieta wyciągając sztylet i biorąc zamach.
 Rozległ się głośny płacz dziecka. Wcześniej śnieżnobiały śnieg spowił się czerwienią. Niemowlę stawało się coraz cichsze, aż w końcu prawie zamilkło wydając z siebie tylko ciche kwilenie. Półanielica wypuściła sztylet z ręki. Kolejne łzy wypłynęły jej z oczu i upadła na kolana.
  - Przepraszam, Claire... - wyszeptał drżącym głosem Zalgo. - Nie dałaś mi wyjścia - powiedział wyciągając ostrze z jej ciała i przytulając do siebie mocniej Karteja.
 Kobieta nigdy w życiu nie widziała, żeby ktoś zareagował tak szybko. Zalgo w przeciągu zaledwie ułamka sekundy znalazł się przy niej, przebił ją mieczem i zabrał od jej dziecko. Nie spodziewała się takiego przebiegu wydarzeń, ale była szczęśliwa z tym stanem rzeczy. Wiedziała, że przynajmniej jej synowie przeżyją. Z tą myślą osunęła się całkowicie na ziemię i zamknęła oczy.
 Czerwonowłosy stał nad nią przez chwilę. Nigdy wcześniej nie czuł się aż tak źle. Zastanawiał się: Dlaczego? Dlaczego to musiało się stać? Dlaczego niczego nie zauważył? Władca piekieł nie uzyskał odpowiedzi na te pytania.
 Z rozmyślenia wyrwał go płacz jego syna. Spojrzał na niego ze łzami w oczach.
  - Ciii... Cichutko, Kartuś... Wszystko będzie dobrze - mówił do niego łamiącym się głosem.
 Nie widział już sensu dłuższego przebywania na Ziemi, więc otworzył portal, którym wrócił do piekła.
 Od tamtej pory Kartej stał się oczkiem w głowie Zalgo, który robił wszystko, aby nie stała mu się żadna krzywda, przez co często bywał nadopiekuńczy. Żałował, że nie zdołał uratować drugiego z bliźniąt, lecz wiedział, że nie może sobie pozwolić na żałobę z tego powodu. Musiał żyć teraźniejszością, aby zapewnić szczęście Kartejowi. Nie było mu łatwo żyć z tą świadomością, że nie udało mu się uratować obydwu chłopców i często smucił się z tego powodu, gdy tylko zostawał sam. Cieszył się jednak, że jego syn nie sprawiał wrażenia nieszczęśliwego, a wręcz przeciwnie, był bardzo radosnym  i żywym dzieckiem, którego wszędzie było pełno. Tego dnia niestety nastał temu kres.
  - Jenny, proszę, pomóż mi! - kontynuował pięciolatek błagalnym tonem.
 Jego siostra uniosła jedną brew.
  - A co będę miała w zamian?
  - Zrobię co zechcesz!
  - Wszystko?
  - Wszystko!
  - Będziesz w stanie nakłonić tatę, aby zmienił mi i Hrinuiemu opiekunkę? Nie znosimy jej, ale Kim, Nayrin i tata uparli się, żeby została.
  - Uda mi się!
  - No dobra, to czego chcesz?
  - Chciałbym wyjść poza mury zamku. Zagadasz strażników?
  - Tylko tyle? Myślałam, że to będzie coś gorszego...
  - Zrobisz to? - zapytał z nadzieją w głosie Kartej patrząc na nią wielkimi oczami.
  - Jasne, ale pamiętaj do czego masz nakłonić tatę - rzekła córka Zalgo podchodząc do niczego niepodejrzewających wartowników.
 Chłopiec obserwował jak przez parę minut Jenny z nimi rozmawia, po czym zabiera jednemu z nich miecz i ze śmiechem zaczyna uciekać. Ten od razu pobiegł za roześmianą dziewczynką, podczas, gdy drugi poszedł sprawdzić powóz, który chciał wjechać na teren zamku. 
 Kartej widząc dogodny moment w mgnieniu oka znalazł się poza murami. Serce biło mu jak oszalałe. Cieszył się, iż jego plan się udał i był podekscytowany, że nareszcie uda mu się zwiedzić piekło zupełnie samemu. Biegł więc przed siebie przebierając swoimi krótkimi nóżkami dopóki na kogoś nie wpadł.
 Był to średniego wzrostu, blond włosy mężczyzna niosący list, który przez zderzenie z pięciolatkiem wypadł mu z ręki.
 - Uważaj jak leziesz! - warknął i poszedł dalej.
 Kartej zauważając leżącą na ziemi kopertę, podniósł ją i zauważył, że nie jest ona zamknięta, wyjął więc jej zawartość zaczynając czytać na głos jej treść, bo jako jeszcze dosyć małe dziecko inaczej nie umiał.
  - Drogi Kimuro! Piszę ten list, aby przekazać ci coś bardzo ważnego i tym razem nie jest to związane z Jego Wysokością...
 Nagle blondwłosy, który zdążył już się się oddalić zatrzymał się słysząc słowa, które sam napisał. Po chwili zorientował się nie ma przy sobie listu, który niósł. Szybko odwrócił się i chciał popędzić w stronę pięciolatka, aby mu go zabrać, lecz nie mógł przedrzeć się przez tłum tak szybko jakby chciał.
  - Tym razem chodzi tu o ciebie... A raczej o nas. Długo zmagałem się z tym, aby ci to powiedzieć, ale relacje, które nas łączą nie są dla mnie wystarczające. Kimuro, od pewnego czasu czuję do ciebie coś więcej niż tylko przyjaźń. Przeradza się to w o wiele głębsze uczucie. Chciałem tylko powiedzieć, że tak naprawdę, to...
  - Oddawaj to, bachorze! - wykrzyknął Sedryk wyrywając czarnowłosemu kartkę z ręki.
 Szybko zorientował się, że wokół nich zebrała się grupka gapiów. Po chwili większość z nich wybuchnęła gromkim śmiechem. Zaczęły padać pogardliwe komentarze i docinki pod jego adresem.
  - Patrzcie tylko, to kundel Dikriko! - zawołał jeden z mężczyzn.
  - Chyba zerwał się ze smyczy - zakpił drugi.
  - I szuka nowego pana! - zachichotała pewna kobieta.
  - Hej, Sedryk, jak chcesz to zrobić z Kimurą? Na pieska? - krzyknął dławiąc się ze śmiechu jeszcze ktoś w tłumie.
 Sługa Dikriko miał ochotę zapaść się pod ziemię i cały poczerwieniał ze wstydu i złości.
  - Pożałujesz tego, smarkaczu! - wrzasnął zamachując się na Karteja mieczem.
 Kiedy chłopiec był pewien, że to już po nim, ktoś skrzyżował ostrza z Sedrykiem.
  - Ani się waż tknąć mojego syna - warknął Zalgo.
 Malec nie miał pojęcia skąd tam wziął się jego ojciec, ale bardzo się ucieszył, że go widzi i szybko schował się za nim tuląc do jego nogi.
 Dikrikanin cofnął się i schował miecz do pochwy. Wiedział, że w starciu z władcą piekieł nie ma szans.
  - Jego Wysokość się o tym dowie - syknął blondyn po czym odwrócił się i odszedł szybkim krokiem.
 Czerwonowłosy popatrzył za nim chwilę po czym rozejrzał się po otaczającym ich tłumie.
  - To chyba już koniec widowiska. Możecie już iść - powiedział głośno zerkając ukradkiem na trzęsącego się za nim syna. Kiedy gapie się rozeszli, ukucnął przy Karteju, który spuścił głowę i przygotował się na reprymendę.
  - Kartej, spójrz na mnie - powiedział dosyć poważnie Zalgo.
 Pięciolatek pokręcił głową, więc władca piekieł złapał delikatnie jego podbródek i zmusił go, żeby spojrzał mu w oczy. Zobaczył w nich, że czarnowłosy jest wystraszony i bliski płaczu. Nie miał serca by w tym momencie prawić mu morały. 
  - Kartuś, spokojnie, tatuś już tu jest, tak? - rzekł już o wiele łagodniej przytulając go do siebie lekko.
 Chłopiec ścisnął go mocno i schował głowę w jego ramieniu. 
  - Przepraszam... - wymamrotał.
 Władca piekieł pogłaskał go po głowie.
  - Już dobrze, Kartuś. Tylko nie uciekaj tak więcej. Umierałem ze strachu, kiedy dowiedziałem się, że nigdzie nie mogą cię znaleźć.
  - Już nie będę... - powiedział smutno pięciolatek.
 Zalgo odsunął go od siebie, aby na niego spojrzeć.
  - No nie smuć się już - uśmiechnął się pogodnie. - Dzisiaj są w końcu twoje urodziny. Wskakuj ,,na barana"! Idziemy świętować.
 Jego syn odwzajemnił uśmiech i zapominając o troskach wskoczył radośnie mu na plecy, po czym powędrowali z powrotem do zamku.

***





 Zalgo był wykończony, ale zadowolony. Urodziny bardzo podobały się Karejowi z czego niezmiernie się cieszył. Właśnie wtedy, kiedy szedł udać się na spoczynek, ktoś zakłócił jego spokój.
  - Stój, śmieciu - usłyszał za sobą.

 Wtedy jeszcze nie znał jeszcze tego głosu, obrócił się więc, zastanawiając się kto mógłby się tak do niego zwrócić.

 Kiedy jednak zobaczył, kim jest ta osoba, przeszły go dreszcze. Stał przed nim sam Dikriko. Oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, że Sedryk na pewno pójdzie ze skargą na niego do Pana Ciemności, ale nie spodziewał się, że boga obejdzie to w choćby najmniejszym stopniu. Chociaż czerwonowłosy bał się Dikriko, w końcu był on o wiele gorszy od Kimury, to nie zamierzał przed nim okazywać lęku, ani pozwalać sobą pomiatać, był przecież władcą i miał swoją godność.
  - Może trochę grzeczniej? - odpowiedział Zalgo lekko się uśmiechając  i zarazem próbując ukryć swoje poddenerwowanie.
  - A może jednak nie? - rzekł lodowatym tonem brat Lusira. - Gdzie jest twój dzieciak?

 Czerwonowłosy widząc, że najprawdopodobniej Dikriko chce zrobić Kartejowi krzywdę, przybrał już inną, bardziej uległą postawę. Wiedział, że z Panem Ciemności nie należy zadzierać.
  - Dobrze, wiem, że nie postąpił zbyt mądrze, ale został już za to zganiony...
  - Jeśli jest jeszcze w stanie oddychać, oznacza to, że niewystarczająco. Wiesz co grozi za kpiny z dikrikan wyższego stanu, prawda? Czyż to nie twoim ojcem jest Kimura? Jak mniemam, nauczył cię dyscypliny... Teraz kolej na to, abyś ty zrobił to samo.
  - Co masz na myśli? - zapytał lekko zbity z tropu władca piekieł.
 Kącik ust Dikriko uniósł się w złowieszczym uśmiechu, po czym wyciągnął przed siebie rękę, w której trzymał koło z kluczami. Zalgo zmniejszyły się źrenice. Dobrze wiedział co to za klucze. Należały one do Maksymiliana III i otwierały one Otchłań.

  - Skąd ty je...? - szepnął drżącym głosem czerwonowłosy. 
  - Niech cię to nie interesuje. Mam dzisiaj dobry humor, więc dam ci wybór. - Bóg zaczął obracać kółko wokół swojego palca wskazującego. - Albo zajmiesz się nim ty - spojrzał na klucze - albo ja. Wybieraj, ale pośpiesz się, bo nie mam zamiaru tracić czasu na takiego śmiecia.
  - W jakim sensie ja miałbym się nim zająć? - zapytał czerwonowłosy z obawą o życie syna.
 Dikriko zaśmiał się mrocznie, a jego żółto-zielone oczy zaświeciły w ciemności co nie wróżyło nic dobrego.
  - Masz nauczyć go dyscypliny... Stosować odpowiednie kary i pokazać, że tak naprawdę nie znaczy tak wiele jak mu się wydaje.
  - Ale... - chciał się wtrącić Zalgo. Kartej był przecież jego całym światem.
  - Jeśli masz jakieś zastrzeżenia, to może nie marnujmy czasu i od razu wyślijmy go do Otchłani - bóg zmarszczył brwi.
  - Nie... No dobrze, zrobię to - powiedział demon próbując nie patrzeć na brata Lusira wzrokiem, który zdradziłby jego strach i nienawiść do niego.
  - Nie wiem czy dobrze się zrozumieliśmy. Zwykły klaps tutaj nie wystarczy. Zakładam, że Kimura pokazał ci jakie powinno się stosować kary. To samo masz zastosować u swojego bachora. A jak nie - Dikriko poruszył kluczami, które obijając się o siebie zabrzęczały. - Dobrze wiesz co się stanie z twoim ,,kochanym Kartusiem". - Bóg obrócił się i zaczął kierować w stronę wyjścia z pałacu.
  - Pieprzony... - Zalgo nawet nie zdążył dokończyć obelgi.
  - Mówiłeś coś? - rzucił przez ramię Pan Ciemności. - A bym zapomniał... Usuń mu wszystkie dobre wspomnienia i ani się waż mówić mu, że to mój rozkaz. Nie chcesz chyba, żeby pewnego dnia próbował się na mnie zemścić, prawda? Oboje wiemy jakby się to skończyło. No i lepiej zatrudnij nowych strażników. Tamci są nieco...sztywni - rzucił po czym zaczął iść dalej i zniknął za rogiem.
 Zalgo wziął głęboki, drżący oddech. Wiedział co musi zrobić. Usuwanie pamięci nie należało do takich prostych zadań. Wystarczyło jedno małe wspomnienie, aby przypomnieć sobie wszystko co zostało skasowane, ponieważ nie istnieje żadne zaklęcie ani eliksir, który zlikwidowałby wszystkie ślady z przeszłości z umysłu. Można było je tak naprawdę jedynie bardzo dobrze zamaskować czy ukryć, ale nigdy nie było gwarancji, że dana osoba ich nigdy nie znajdzie, jednak to przy dobrze rzuconym zaklęciu czy sporządzonym eliksirze, zdarzało się rzadko.
 Władca piekieł skierował się do komnaty swojego syna. Czuł, że cały się trzęsie. Dlaczego do tego doszło? Dlaczego na jego drodze do szczęścia muszą ciągle stawać dikrikanie? Czerwonowłosy zadając sobie tego typu pytania dotarł pod drzwi sypialni Karteja. Już miał pociągnąć za klamkę, kiedy zawahał się. Czy może nie lepiej by było, gdyby postarał się jeszcze ponegocjować z Dikriko? A nuż by coś to dało. Wtedy jednak przypomniał sobie o naturze boga. Nie należał on do łaskawych i był bezkompromisowy. Wiedział, że to pogorszyło by tylko sprawę. Tak więc znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Chociaż bardzo chciał tego uniknąć, musiał to zrobić.
 Chwycił za klamkę i otworzył drzwi. W pokoju, ku zdziwieniu czerwonowłosego nie było ciemno. Panowała tam  bladoniebieska poświata. Zalgo rozejrzał się poszukując źródła światła. Nie musiał długo go wyglądać. Na łóżku siedział jego syn, którego całego przykrywał koc, a nad jego rękoma lewitowała mała kula światła. Władca piekieł poczuł, że rozpiera go duma. Z magią u dzieci demonów było jak z pierwszymi krokami czy słowami u dzieci ludzkich, więc Zalgo miał powód do tego aby być zadowolonym z syna.
 Mężczyzna podszedł do niego i zdjął kocyk z jego głowy. Zdezorientowany Kartej spojrzał na niego ze zdziwieniem, lecz po chwili uśmiechnął się do promiennie i pokazał mu swoją kulę światła z bliska.
 Zalgo spojrzał na ni po czym na swojego uśmiechniętego syna i poczuł jak napływają mu łzy do oczu, ale postarał się to ukryć i przytulił do siebie mocno malca.
  - Brawo, Kartuś! Kto cię tego nauczył? - zapytał z powrotem patrząc na jego wytwór magii, z lekką zazdrością, że to nie on przekazał mu wiedzę potrzebną do posługiwania się zaklęciem wytwarzającym światło.
  - Sam się nauczyłem - odparł radośnie pięciolatek.
  - Naprawdę? - zapytał zdumiony ojciec. Jego zaskoczenie wynikało z tego, że mało kto potrafił posługiwać się magią nie znając jej podstaw i zazwyczaj robili to tylko bogowie.
  - Tak! Jesteś ze mnie dumny? - zapytał chłopiec posyłając swoją kulę w górę, żeby krążyła po komnacie.
  - Oczywiście, że jestem... - powiedział siadając obok niego na łóżku i sadzając go sobie na kolanach. - Ale teraz musimy porozmawiać...
  - Coś się stało, tatusiu? - zapytał czarnowłosy patrząc swojemu ojcu w oczy.
  - Pamiętasz co stało się dzisiaj poza pałacem?
  - Mhm... - mruknął twierdząco Kartej spuszczając głowę. - Psieplasiam... - powiedział tak słodko, że Zalgo czuł jak pęka mu serce.
  - Proszę... Trzymaj się z daleka od dikrikan, dobrze?
  - Są niegrzeczni? 
  - Bardzo niegrzeczni - potwierdził czerwonowłosy.
  - W takim razie nie będę się z nimi bawił - rzekł Kartej wtulając się w ojca. - Ale nie gniewaj się na mnie...
 Zalgo również przytulił swojego syna.
  - Kocham cię, Kartuś... - przy tych słowach jego głos zadrżał, a łzy w końcu wypłynęły z oczu. - Zawsze będę cię kochał. 
 Władca piekieł pogłaskał Karteja po głowie, a następnie wyszeptał zaklęcie, po którym jego syn usnął. Kiedy się obudzi nie będzie pamiętał wielu rzeczy. W tym też tego jakim ojcem był dla niego Zalgo tak naprawdę.
 Świetlna kula powoli gasła. Tak samo jak nadzieja władcy piekieł, że kiedykolwiek uda mu się zapewnić Kartejowi szczęście.