niedziela, 19 lutego 2017

Syn piekieł część 6

- Hej, Jet... Pora wstawać - usłyszałem głos, który wybudził mnie ze snu.
 Szczerze mówiąc, zamiast nabrać sił, czułem się jeszcze bardziej wykończony, lecz trzeba było ruszać w dalszą drogę, nie mogłem się teraz poddać
  - Idziemy dalej? - zapytałem.
  - Owszem, tu nie jest już bezpiecznie.
  - Co? - zdziwiłem się. W końcu Tarwan mówił, że sprawdził teren.
  - Zdaje się, że na ciebie polują, Jet. Szybko, musimy się stąd oddalić póki jeszcze mamy na to czas.
 Słysząc to podniosłem się z ziemi, jednak poczułem mocny ból w kostce i prawie upadłem. No tak... Przecież dopiero co była skręcona, a że nie jestem czystej krwi demonem, nie regeneruję się tak szybko.
  - Wszystko w porządku? - zapytał smok podnosząc wzrok znad ogniska, które akurat gasił.
  - Tak, to nic - odpowiedziałem lekko się krzywiąc.
 Wprawdzie to nie była taka drobnostka, ponieważ naprawdę trudno było mi się poruszać, ale bałem się wtedy. że nastolatek, gdy dowie się o moim urazie, zostawi mnie chcąc ratować samego siebie.
  - W takim razie ruszamy dalej... - Zastygł na chwilę najwyraźniej coś słysząc. - Oni się zbliżają, nie mamy wiele czasu
 Tarwan podszedł do mnie szybko i złapał za rękę ciągnąc za sobą. Starałem się dotrzymać mu kroku, lecz przy moich krótkich nóżkach i bolącej kostce nie było to proste. Tak czy inaczej, nie miałem wyjścia, musiałem dać radę, ponieważ chciałem żyć i przede wszystkim się stamtąd wydostać. Nie wierzyłem zbytnio w to, że mi się uda, lecz musiałem przynajmniej próbować. Nie pozostawało i nic innego. Wiedziałem, że Kim i Nayrin muszą się o mnie martwić, więc to oraz strach przed złodziejami dusz, napędzało mnie do działania.
 Kim i Nayrin byli osobami na których zależało mi najbardziej na świecie. Mimo tego jak traktował mnie ojciec oni nigdy nie byli do mnie wrogo nastawieni, a Kim, kiedy była w pobliżu, próbowała załagodzić sytuację między mną a władcą piekieł. Często przez to narażała się ojcu i kłóciła się z nim, po czym odbywali długie rozmowy na osobności, z których nie wychodziła zbyt szczęśliwa. Mimo wszystko nadal próbowała mnie bronić co czasem wychodziło na moją korzyść, jednak niejednokrotnie też pogarszało moją sytuację. Chociaż prosiłem ją, aby przestała i nie zrażała do siebie taty, ona zawsze powtarzała, że niczym nie zasłużyłem sobie na takie traktowanie i oznajmiła, iż będzie próbować aż do skutku.
 Nayrin nie był taki odważny, w końcu miał niecałe cztery lata, ale zawsze po tym jak zostałem skrzyczany czy zbity przez ojca, przychodził się do mnie przytulić i starał się mnie pocieszyć nie zważając na niemiłe docinki ze strony Hrinuiego i Jennifer. Zawsze chciał mnie rozweselić, a gdy widział, że dzieje się coś złego lub, że ojciec zaczyna na mnie podnosić głos, wołał naszą siostrę.
 Był również Merukku, który już z lepszym skutkiem hamował swojego przyjaciela i wydawało się, że bardzo mnie lubi. Chociaż biologicznie nie był z nami spokrewniony, ws
zyscy traktowaliśmy go jak członka rodziny. Do tego on jako jedyny mógł wpłynąć na decyzje podejmowane przez mojego ojca.
 Teraz jednak nie było tu ich. Byłem sam z Tarwanem i nie miałem żadnej gwarancji, iż smok nie zostawi mnie na pastwę losu. Przecież praktycznie się nie znaliśmy. Po co więc miałby ryzykować dla mnie życiem? Nie widziałem żadnych takich powodów co jeszcze bardziej mnie dołowało, ponieważ utwierdzało to mnie w przekonaniu, że w niebezpiecznej sytuacji może mnie opuścić.
 Nagle siedemnastolatek puścił moją rękę.
  - Kartej, poświeć tu...
 Zdziwiłem się, że użył mojego prawdziwego imienia. Przecież nawet mu go nie podawałem.
  - Skąd ty...?
 Smok popatrzył na mnie przez chwilę równie zaskoczony, po czym pacnął się ręką w czoło i westchnął następnie kucając przy mnie i kładąc ręce na moich ramionach.
  - Ty naprawdę nic nie pamiętasz, co?
  - Ale o czym miałbym pamiętać...? - zdziwiłem się jeszcze bardziej.
 Tarwan pokręcił głową.
  - Można powiedzieć, że znałem cię jak byłeś jeszcze malutki. Masz prawo mnie nie pamiętać. W każdym razie pozwól, że będę nazywać cię prawdziwym imieniem.
  - Ale tata...
  - Nie ma go tu. Nie dowie się o tym.
  - No dobrze - powiedziałem bez większego przekonania. Wiedziałem, że gdyby władca piekieł się o tym dowiedział, z pewnością nie byłby zadowolony.
  - Super. To teraz poświeć tu, jeśli możesz.
 Zgodnie z jego prośbą użyłem magii światła, a by wytworzyć kulę, która pomogła ognistowłosemu w zorientowaniu się, gdzie w ogóle jesteśmy.
  - Ufff... - westchnął z ulgą siedemnastolatek. - A już myślałem, że się zgubiliśmy.
  - Jak ty w ogóle rozpoznajesz tę drogę? - zapytałem nie rozumiejąc go do końca. - Przecież tu wszystko wygląda tak samo.
  - I tu się mylisz! - zaśmiał się złotooki. - Popatrz. - Wskazał na ścieżkę. - Widzisz to?
  - Co? Ziemię? - dopytywałem nie widząc tam nic niezwykłego.
  - Kartej, skup się. Co jeszcze?
  - Pajęczyny? - zapytałem robiąc krok w tym widząc przebiegającego koło mnie pająka.
  - Nie, to nadal nie to...
  - Poddaję się - rzekłem zrezygnowany. Nie miałem pojęcia o co chodzi Tarwanowi, lecz mimo moich słów, wciąż patrzył na mnie z wyczekiwaniem, lecz w końcu westchnął długo.
  - Załamujesz mnie, dziecko. - Wziął do ręki ciemnofioletowy kryształ, który leżał na ziemi . Odbijał on światło mojej kuli wyglądał na dosyć cenny. - Chodzi o to. Te kryształy prowadzą do wyjścia z tego podłego miejsca, Kartej. Tak na przyszłość... Pamiętaj o szczegółach. Może ci to kiedyś uratować życie.
 Pokiwałem głową.
  - Będę pamiętał.
 Ruszyliśmy więc dalej idąc śladem tych przedziwnych kamieni. Im bardziej szliśmy w głąb tej drogi, tym bardziej się ona zwężała co zaczęło mnie niepokoić. Nie miałem klaustrofobii, ale chodzenie po ciemnych korytarzach, gdzie za rogiem mógł czaić się jakiś potwór nie wzbudzało we mnie entuzjazmu. Wręcz przeciwnie, zacząłem bać się jeszcze bardziej.
 Spojrzałem na złotookiego. On też nie wyglądał na zbyt spokojnego. Z jednej strony pocieszyło mnie to, ponieważ wychodziło to, że nie jestem takim tchórzem, bo nie tylko mnie ogarnął ten niepokój, a z drugiej strony jeszcze bardziej przeraziło, gdyż znaczyło to, że coś jest na rzeczy. Chciałem go zapytać o to czy jeszcze przed nami daleka droga, jednak nie chcąc wyjść na marudę nie zrobiłem tego. Wtem smok przerwał ciszę mówiąc:
  - Już połowa drogi za nami. - Zastanowił się chwilę. - Jeszcze jakieś trzydzieści kilometrów.
 Szczerze mówiąc nic mi to wtedy nie mówiło, ale pokiwałem głową tak jakbym zrozumiał jaka to odległość. Byłem strasznie zmęczony, a jedna z moich nóg ledwo dawała radę. Nie chciałem jednak prosić o postój. Wiedziałem, że im szybciej stamtąd wyjdę tym dla mnie lepiej. Powoli zacząłem odzyskiwać nadzieję na to, by jeszcze zobaczyć światło dzienne. Cieszyłem się, że być może uda mi się spotkać Kim i Nayrina, a nawet Jenny i Hrinuiego. Wiedziałem, że ojciec mnie nienawidzi, lecz za nim również tęskniłem. No i był jeszcze Merukku, który zawsze okazywał mi swoją sympatię. W mojej głowię zaczęły się zbierać pozytywne myśli. Zapomniałem nieco o bólu w kostce i trochę przyśpieszyłem. Chociaż dobrze wiedziałem, że nie należy liczyć na ciepłe powitanie w zamku, chciałem znaleźć się tam jak najszybciej.
 Wtem wszystkie moje plany jakie już zdążyłem ułożyć w głowie legły w gruzach. To wszystko potoczyło się tak szybko, że nie miałem szans zareagować. Długie, ostre szpony przecięły skórę na mojej twarzy w okolicach prawego oka. Polała się krew. To był on. Złodziej dusz. Ale skąd on się tu wziął? Nie znałem odpowiedzi na to pytanie, ważniejsze było dla mnie wtedy przeżycie. Stwór pchnął mnie na tyle mocno był upadł na ziemię i w przeciągu niecałej sekundy klęczał już nade mną obnażając swoje długie zęby, które wyglądały jakby zabrał je piranii. 
 Ta chwila trwała wieczność. Drugi raz nie uda mi się uciec, byłem pewien, że właśnie w tamtym momencie zginę. 
 Myliłem się.
  - Uciekaj, Kartej! - wrzasnął Tarwan.
 Nagle nade mną nie było już nikogo. Wstałem pośpiesznie rozglądając się zdezorientowany. Zobaczyłem smoka siłującego się z potworem.
  - Tarwan! - krzyknąłem czując, że po policzkach płyną mi łzy, a miejsce, w które zranił mnie złodziej dusz piecze niemiłosiernie.
  - Na Lusira! Uciekaj! Już! - wrzeszczał.
 Stałem chwilę w miejscu. Wszystko było rozmazane przez łzy, które nie przestawały napływać do moich oczu. Widziałem jednak wystarczająco dużo.
 Było ich więcej. Biegły w naszą stronę na czworakach, ale to właśnie ja byłem ich celem. Zbliżały się niewiarygodnie szybko. Zrobiłem parę kroków w tył, po czym pobiegłem sprintem korytarzem, którym szliśmy wcześniej. Co chwilę oglądałem się przez ramię. Były coraz bliżej. To było niemożliwe, żebym uciekł. Przecież te kreatury były o wiele szybsze ode mnie. Z paniki zaczynałem potykać się o własne nogi. Obróciłem się po raz kolejny. Jeden wybił się przed szereg i właśnie mijał Tarwana walczącego z przedstawicielem jego rasy. Przyśpieszyłem. Nigdy w życiu nie biegłem tak szybko, lecz nadal to było za wolno. Usłyszałem dźwięk podobny do odpalania lądu petardy. Chwilę później  dźwięk przedmiotu odbijającego się od ścian. Spojrzałem za siebie raz jeszcze. Potwór miał mnie na wyciągnięcie ręki. Zasłoniłem swoją twarz i zamknąłem oczy czekają aż dosięgnie mnie nieuniknione.
 Wybuch. Tak głośny, że zaczęło mi dzwonić w uszach. Otworzyłem oczy. Sklepienie zaczęło się walić przykrywając korytarz. Powstała przede mną kamienna ściana.
 Zamrugałem parę razy zaczynając analizować co się dokładnie stało i próbując uspokoić oddech oraz szalone bicie serca. Spojrzałem jeszcze raz na usypaną z kamieni ścianę. Jeszcze jakiś metr i byłoby po mnie. Spod jednego z głazów wystawała jeszcze podrygująca ręka złodzieja dusz, który prawie mnie złapał. Przeszły mnie ciarki na samą myśl co mogłoby się stać, gdybym wpadł w jego łapy. No właśnie...
  - Tarwan! - krzyknąłem.
 Żadnej odpowiedzi.
  - Tarwan! - powtórzyłem jeszcze głośniej.
 Nic.
 Wywoływałem jego imię jeszcze kilkanaście razy, lecz za każdym razem odpowiadało mi jedynie echo. Usiadłem zrezygnowany na ziemi i zacząłem płakać. Kolejna osoba oddała za mnie życie. Czułem się jak śmieć. Dlaczego sam nie uciekł? Dlaczego poświęcił się dla kogoś takiego jak ja? Czemu to nie ja zginąłem?
  ,,Proszę, Kartej... Nie umieraj." - Przypomniałem sobie słowa półanielicy.
 Miałem żyć. Tak chciała moja matka.
 Wstałem i puściłem świetlną kulę, która podleciała w górę oświetlając większy obszar. Nie mogłem zginąć. Nie mogłem sprawić, że ich poświęcenie pójdzie na marne. Mimo tego, że nie miałem własnego  poczucia wartości, niektórzy dostrzegali we mnie coś za co można oddać życie.
 Spojrzałem na ścieżkę. Kryształy były coraz większe i bardziej błyszczące im dalej brnęło się w ten korytarz. Poszedłem więc dalej powoli przesuwając świetlną kulę do przodu.
 Wyjdę stąd. Tak postanowiłem. Zrobię wszystko, żeby wydostać się z tego przeklętego miejsca. Nie odpuszczę. Nie dam się pożreć. Niech o tym zapomną.
 Moja pewność siebie nie trwała długo. Wystarczyło to, że  jaszczurka spadła mi na ramię, abym zaczął panikować i krzyczeć skacząc i próbując zrzucić z siebie gada. Gdy mi się to udało, łzy znów napłynęły mi do oczu.
 Ja tu przecież zginę. 
***
 Zalgo wybudził się z kolejnego koszmaru. Oddychając ciężko usiadł na łóżku. Był środek nocy, ale władca piekieł miał pewność, że już nie zaśnie. Minęło trzynaście dni. Czerwonowłosy kompletnie stracił już nadzieje. Chociaż była możliwość, że Kartej żyje, ponieważ miał w sobie krew zarówno anioła jak i demona, dzięki czemu nie musiał odżywiać się tak często jak ludzie, to jednak miał tylko pięć lat i był zupełnie bezbronny.
 Czerwonooki siedział tak przez chwilę. Przez to, że nie wiedział co się dzieje z jego synem, nie mógł normalnie funkcjonować. Myślał o tym cały czas. Merukku zresztą też wydawał się być bardziej fajtłapowaty niż zazwyczaj. Zalgo westchnął ciężko, po czym wstał z łóżka i zaczął się ubierać.
  - Gdzie idziesz, kochanie? - zapytała zaspana kobieta o blond włosach.
 Była to aktualna partnerka czerwonowłosego. Nie mieli ślubu, ponieważ Zalgo po swoich wcześniejszych przygodach z płcią piękną nie chciał już się tak bardzo angażować. Na jego decyzję o niepobieraniu się wpłynął najbardziej związek z Claire. Nigdy później nie pokochał żadnej kobiety aż do tego stopnia jak kochał ją.
  - Do ciemnej części piekła - odparł nawet na nią nie patrząc.
 Zielonooka spojrzała na niego zdziwiona.
  - Po co?

  - Wyciągnąć stamtąd Karteja - rzekł narzucając na siebie swoją pelerynę. Był gotowy do wyjścia.
  - Ale przecież Dikriko powiedział...
  - Nie obchodzi mnie co powiedział - przerwał jej władca piekieł. 
  - Chcesz zaryzykować całym piekłem dla jednego dzieciaka?
  - Sena, to jest mój syn. Nie pozwolę na to, aby złodzieje dusz go dopadli.
  - Zalgo, spójrz prawdzie w oczy, na pewno już go zabili. Minęły dwa tygodnie.
  - Trzynaście dni... - poprawił ją demon.
  - No to prawie dwa tygodnie - kobieta przewróciła oczami. - Nie sądzisz że jakby żył, to by już wrócił?
  - Wolę to sprawdzić osobiście. Idę - powiedział stanowczo po czym opuścił pomieszczenie. 
 Szedł przez zamek bardzo szybko, a kiedy opuścił pałacowe mury, wziął rozbieg i rozpościerając swoje wielkie, czarne skrzydła wzbił się w powietrze. Nie miał czasu, aby starać się o inne środki transportu, Wiedział, że w ciemniej części piekła liczy się każda sekunda.

***

 Szedłem przed siebie resztkami sił. Ciągnąłem nogę za nogą, a przez jakiś czas miałem wrażenie, że w ogóle nie ruszam się z miejsca. Było to co najmniej okropne uczucie. Raz po raz przechodziły mnie dreszcze i nie potrafiłem ich opanować. Próbowałem pocierać o siebie dłonie i na nie chuchać, lecz nadal były one skostniałe z zimna i powoli traciłem w nich jakiekolwiek czucie. Okrywanie się skrzydłami również nie pomagało. No i do tego nie było widać końca tej drogi, którą ruszyłem. Nadal nie miałem pojęcia ile tu już jestem, ile minie zanim stąd wyjdę, jeśli w ogóle mi się to uda oraz  jak długo uda mi się jeszcze utrzymać na nogach.
 Rana na mojej twarzy strasznie mnie piekła, tak samo jak ta na ramieniu, Cieszyłem się jednak z tego, że nie straciłem oka ani ręki. Przypomniałem sobie też o Tarwanie i poczułem mocne wyrzuty sumienia.
 Zostawiłem go samego na pastwę tych potworów, ale tak naprawdę, to nie miałem wyboru, miałem przecież dopiero pięć lat, a moje magiczne umiejętności kończyły się na wytworzeniu kuli światła.
 Po jakimś czasie przemyśleń i dalszej wędrówki, zauważyłem, że kryształy wystają również ze ścian i jest ich jeszcze więcej. Przybierały one różne kształty i świeciły w ciemności. Miały one bardzo urozmaicone barwy. Różowe, zielone, pomarańczowe, niebieskie... Mógłbym wymieniać je w nieskończoność, a i tak nie znałem większości nazw ich odcieni.
 Podążałem nadal tą drogą śledząc wytwór mojej magii, gdy nagle napotkałem jej rozwidlenie. Zacząłem lekko panikować, lecz ostatecznie szedłem dalej ścieżką, gdzie kryształy były większe i jaśniejsze, ponieważ na drugiej było ich widać zaledwie kilka. Wydawało mi się, że był to dobry wybór, bo po jakimś czasie blask bijący od nich był na tyle mocny, że mogłem zgasić kulę świetlną. Do tego wszystkiego czułem, że robi się coraz cieplej, co prawda nadal było tam przeraźliwie zimno, lecz to zawsze coś. Pocierałem sobie ramiona. Byłem zupełnie nieodpowiednio ubrany jak na taką temperaturę. Z moich ust wydobywała się para, tak jak w moim śnie. Miałem na sobie jedynie białą koszulkę na krótki rękaw, czarne spodenki, które ledwo zakrywały mi kolana oraz skórzane buty sięgające mi do łydek. Bardzo się cieszyłem, że je mam, ponieważ w tym miejscu bez przerwy coś przebiegało mi po stopach. Powinienem już się do tego przyzwyczaić, ale wręcz przeciwnie, bałem się tego jeszcze bardziej. Dlatego też zamiast przed siebie, ciągle patrzyłem pod nogi aż wreszcie, nawet nie wiedząc kiedy, znalazłem się na kolejnym rozwidleniu dróg.
 Przeraziłem się. Wtedy już zupełnie straciłem nadzieję. Stałem przed siedmioma ścieżkami. W każdej z nich kryształy świeciły tak samo, różniły się tylko kolorami.
 Padłem na kolana. Ja stąd nie wyjdę. Nie wrócę już do Kim, Nayrina i Merukku. Nigdy nie poznam mojego kolejnego, młodszego brata, który miał się urodzić w czerwcu. Byłem tak odwodniony, że nawet łzy nie chciały mi już napływać do oczu. Klęczałem więc tak nie umiejąc sobie wyobrazić mojej przyszłości, z pochyloną głową i trzęsącymi się ramionami. Mógłbym zobaczyć dokąd prowadzi każdy z kolejnych korytarzy, ale z moją orientacją w terenie gdyby i tamte rozdzielały się na inne ścieżki, na pewno nie udałoby mi się wrócić nawet do tego miejsca.
 Mój płacz zaczął przeradzać się w histerię. Bujałem się w przód i w tył łapiąc się za głowę i ściskając włosy, chociaż dobrze wiedziałem, że mi to nie pomoże. W końcu położyłem się na ziemi w pozycji embrionalnej i cały się trzęsąc kontynuowałem mój szloch czekając na śmierć głodową lub na coś co rozszarpie mnie na strzępy, Znów się poddałem. Zupełnie nie widziałem co robić. Mogłem nie uciekać. Wolałbym umrzeć z Tarwanem niż sam.
  - Kto się tam tak drze?! - usłyszałem głos dobiegający z jednego z korytarzy.
 Nie brzmiał on zbyt uprzejmie, a ja miałem co do niego mieszane uczucia. Czy ten ktoś pomoże mi stąd wyjść? Czy może zabije mnie za naruszanie swojego terytorium?
 Niestety nie przysługiwały mi takie prawa jak mojemu rodzeństwu i ojcu. W tym zasada o nietykalności rodziny królewskiej. Polegała ona na tym, że żadnemu z jej członków nie można wyrządzić celowej krzywdy cielesnej, ponieważ było to surowo karane, Miało to zapobiegać zamachom na zdrowie lub życie bliskich mojego ojca. Mnie zaś nienawidził, więc wykluczył moją nietykalność i tak naprawdę mogłem zostać prawie bezkarnie zabity przez każdego. Oczywiście mój ojciec był przeciwny bezprawiu, dlatego też ten ktoś wyciągnąłby z tego konsekwencje, ale nie tak surowe jak gdyby uśmiercił kogoś innego z jego potomstwa. Dlatego też mój lęk przed nieznajomym głosem był uzasadniony.
 Przestałem na chwilę płakać i rozejrzałem się szukając osoby, którą wcześniej słyszałem. Nie musiałem długo czekać na jej ujawnienie się. Był to średniego wzrostu przygarbiony mężczyzna wspomagający się kijem imitującym laskę. Miał siwe włosy sięgające mu do łokci, które wyglądały jakby nie były myte od dłuższego czasu. Jego świdrujące spojrzenie, jasnoszarych prawie białych oczu sprawiło, że przeszły mnie ciarki. To co na sobie miał musiało mieć już wiele lat, ponieważ jego ubrania były strasznie obdarte i podziurawione. Wyglądał na taką osobę, którą powinno się omijać szerokim łukiem, aby nie oberwać.
  - Ktoś ty?! - zapytał mnie swoim chrapliwym głosem kaszląc przy tym parę razy,
  - J-jestem Jet, proszę pana... - odpowiedziałem cicho.
 Nieznajomy patrzył na mnie przez chwilę po czym podszedł bliżej wspierając się na swojej lasce,
  - Skąd żeś się tu wziął?! Mów! - zachrypiał po raz kolejny.
  - Zgubiłem się... - rzekłem ze spuszczoną głową.
  - Ach tak? Zgubiłeś się? Hmmm...? - mówił obchodząc mnie dookoła. Wreszcie stanął przede mną i przyklęknął zniżając się do mojego poziomu. - Pewnie chciałbyś się wydostać, co? - zapytał łapiąc mnie za podbródek i patrząc w moje oczy. - A tak się składa, że wiem którędy wyjść stąd na powierzchnię.
 - Naprawdę?! - ucieszyłem się. - Proszę, niech pan mi wskaże drogę.
 Mężczyzna zastanowił się chwilę następnie kiwając palcem wskazującym i kręcąc głową.
  - Nic za darmo mój drogi. Każda informacja ma swoją cenę. - Uśmiechnął się do mnie w dosyć psychopatyczny sposób. - Wskażę ci drogę, ale musisz mi dać coś w zamian. Na przykład swoje dziewictwo.
 Popatrzyłem na niego zdziwiony. Wtedy byłem jeszcze niczego nieświadomym, pięcioletnim dzieckiem, więc nie rozumiałem o co mu chodzi. Nie wiedząc czym jest owe ,,dziewictwo", odpowiedziałem:
  - Ale ja nie mam niczego takiego...
 Szarooki popatrzył na mnie przez chwilę ze zdziwieniem, po czym westchnął:
  - Piekło schodzi na psy... Te buty są skórzane? - dodał po chwili.
  - Tak, ale będą mi potrzebne, żeby...
  - Jeśli mi ich nie dasz, w ogóle ci się nie będą miały do czego przydać.
 Popatrzyłem na niego błagalnie, lecz jego wzrok był nieugięty. Niechętnie więc zdjąłem obuwie i wręczyłem je temu dziwakowi.
  - W takim razie którędy? - zapytałem.
  - Wszystkie.
  - Co? - zdziwiłem się. 
  - Wszystkie prowadzą na zewnątrz - zaśmiał się psychopatycznie wracając stamtąd skąd przyszedł.
 Nagle złapał go ostry atak kaszlu. Po chwili upadł na ziemię wijąc się i próbując złapać oddech. Niewiele myśląc, podbiegłem do niego, zabrałem buty które upuścił, a gdy złapał mnie za kostkę, żeby mnie powstrzymać, wymierzyłem mu najmocniejszego kopniaka jakiego jako pięciolatek mogłem wykonać uwalniając swoją nogę z jego uścisku. Mężczyzna nie miał siły aby nawet wstać i mnie powstrzymać, więc założyłem pośpiesznie obuwie i pobiegłem środkową ścieżką gdzie kryształy świeciły na fioletowo.
 Mój bieg nie trwał długo. Szybko przerodził się w trucht, a następnie w dosyć wolny chód. Byłem zbyt zmęczony, żeby utrzymać szybkie tempo. Burczało mi przeraźliwie w brzuchu, byłem spragniony, no i senny przez co ledwo udawało mi się utrzymywać moje oczy otwarte. Wiedziałem jednak, że nie mogę zrobić sobie przerwy. Gdybym wtedy zasnął, mógłbym się już nie obudzić. Nie czułem się tam bezpiecznie. Wystarczyło to, że zanim dotarłem do tych nieszczęsnych rozwidleń, zrobiłem sobie kilka, no dobra, kilkanaście postojów, podczas których nie wytrzymałem i usnąłem. Przez to kompletnie straciłem jakiekolwiek poczucie czasu. Nic mi się wtedy nie stało, lecz wolałem już nie kusić losu, bo mógłbym już tego nie przeżyć. Co chwilę wydawało mi się, że ktoś mnie śledzi, ale gdy się obracałem nikogo za mną nie było.
 W końcu doszedłem do miejsca, gdzie było już całkiem ciepło, albo to ja po prostu zdążyłem się przyzwyczaić do tego zimna. Z oddali widziałem już malutkie promyki światła. Chciałem tam pobiec i znaleźć się na zewnątrz. Tylko o tym wtedy marzyłem, żeby ten koszmar się skończył. Stawiałem kolejne kroki czując jak upływają ze mnie resztki sił. W pewnym momencie źle postawiłem nogę ze skręconą kostką i upadłem zwijając się z bólu.
 Wtem usłyszałem coś co zmroziło mi krew w żyłach. Chrapliwy śmiech, który już słyszałem. Odwróciłem się za siebie. Stał tam. Złodziej dusz. Wpatrywał się we mnie tymi wielkimi świecącymi ślepiami. Był cały wychudzony. Wyglądał jakby ktoś narzucił skórę na jego kości zapominając o narządach wewnętrznych, o mięśniach już nie wspominając. Miał bardzo rzadkie i przetłuszczone włosy sięgające mu do ramion. Jego długie ręce sięgały aż do kolan, a gdy wyciągnął swoje pazury, to nawet i do kostek.
 Patrzyliśmy na siebie tak chwilę. Potwór jeszcze nie atakował, a ja nie miałem odwagi nawet kiwnąć palcem. Wiedziałem, że jak zacznę uciekać stwór rzuci się na mnie, a ja nie byłem na tyle sprawny, aby mu umknąć. Postarałem się wstać bardzo powoli i nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.
 Wtem złodziej dusz przestał się śmiać.
  - Myślałeś, że przede mną uciekniesz, Kartej? - zachrypiał.
 W tym momencie miałem lekkie deja vu, ale to nie to wtedy było mi w głowie. Bardziej martwiłem się o to jak ucieknę, albo jak przynajmniej spróbuję, bo nie miałem jakichś wielkich szans na przeżycie tamtej sytuacji. Nie miałem wyboru, musiałem zacząć biec i modlić się o to, że gdy mnie już dopadnie, to uśmierci dosyć szybko.
 Tak też zrobiłem, odwróciłem się i chciałem poderwać do sprintu, lecz w ból w kostce, który właśnie w tamtym momencie się nasilił mi na to nie pozwolił. Upadłem. To już koniec. Zaraz mnie dopadnie. Obserwowałem jak szybko zbliża się do mnie ta istota. W mgnieniu oka była już nade mną wyciągając swoje pazury. Zamknąłem oczy i przygotowałem się na najgorsze. Poczułem jak pociąga mi jednym ze swoich pazurów po szyi. Nie było to jednak na tyle głębokie nacięcie, aby mnie zabić, wręcz przeciwnie, było płytkie, ale bardzo bolesne. Podniosłem powieki zaskoczony, a zarazem przerażony.
  - Chyba nie myślałeś, że puszczę ci tę ucieczkę płazem, co? - zapytał kpiącym tonem. - Oraz przysypanie mnie kamieniami... Zapłacisz za to, Kartej. Będę cię torturował aż sam zaczniesz błagać o śmierć. - Znów się zaśmiał. - Ale nie licz, że przestanę. Zbiję cię dopiero, kiedy mi się znudzisz.
 Podczas jego monologu starałem się wymyślić coś co by mi pomogło. Kiedy wyliczał sposoby tortur jakie zdążył już zaplanować, olśniło mnie. Złodzieje dusz boją się się światła. Tylko dlaczego w takim razie nie wystraszyły się mojej kuli? Może była za mała? A może to tylko mit? Musiałem to sprawdzić. Była to moja ostatnia szansa.
 Zebrałem w sobie największą moc jaką posiadałem. Wytężyłem umysł. Zamknąłem znów oczy i zmarszczyłem brwi skupiając się jeszcze bardziej. Poczułem jak resztki mojej mocy ze mnie upływają, oraz lekkie drgania w dłoniach. Otworzyłem jedno oko. Moje ręce zaczęły się świecić. To mogło się udać.
***





 Zaczęło świtać, był piękny majowy poranek. Nie każdemu jednak przyszło radować się bezchmurnym niebem, czy jasno świecącym słońcem. Zalgo, wielki miłośnik natury, nie miał w głowie tego, aby chociażby na nią spojrzeć. Poza tym znalazł się już daleko od niej. Pod nim znajdowały się teraz jedynie uschnięte drzewa, krzewy oraz mgła, która zasłaniała widok z góry na ciemną część piekła. Gdy zrobiła się ona na tyle gęsta, że nie mógł przez nią dostrzec prawie nic, podszedł do lądowania.
 Chwilę później dotknął stopami ziemi i rozejrzał się szybko. Wszędzie dookoła panowała szarość. Chmury przysłaniały całe niebo. Było tam strasznie zimno, jednak władca piekieł nie dbał o to. Dla niego liczyło się tylko to, żeby jak najszybciej znaleźć Karteja lub... Ta myśl sprawiła mu tyle bólu, że łzy stanęły mu w oczach. Lub jego zwłoki.
 Czerwonowłosy dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że jego syn może nie wyjść cało z tego miejsca. Przez trzynaście dni pozostał sam na sam z potworami, których obawiała się znaczna większość demonów. Oczywiście stwór ten należał do legend i bajek do straszenia niegrzecznych dzieci, ale Zalgo, który w swoim życiu widział wystarczająco dużo, nie wykluczał jego istnienia.
  - Gdzie jest ta przeklęta jaskinia?! - zapytał sam siebie na głos nie mogąc zlokalizować miejsca, które wyznaczył Dikriko na pozostawienie jego syna.
 Nagle władca piekieł usłyszał donośny, chrapliwy krzyk. Obrócił się w stronę skąd wydobywał się wrzask i odnalazł wzrokiem miejsce, którego szukał.
 Ruszył jak najszybciej potrafił w stronę jaskini, ale to co w niej zobaczył przeszło jego najśmielsze oczekiwania.
 Jego syn raz po raz uderzał wychudzonego stwora pod nim jakimś twardym i ostrym przedmiotem. Nad nimi znajdowała się ogromna kula świetlna, która zdawała się wypalać skórę stworzeniu, które bił Kartej. W końcu stwór przestał się poruszać i wydawać z siebie jakiekolwiek dźwięki. Zapanowała cisza, jednak nie trwała ona długo.
  - To za Tarwana - rzekł pięciolatek łamiącym się głosem.

 Zalgo był zaskoczony. Nie tylko tym, że wypowiedział imię swojego dawnego opiekuna, lecz tego jak się w ogóle tu znalazł. Jak udało mu się przeżyć tyle czasu? Jakim cudem odnalazł drogę powrotną? Kiedy na nowo, po usunięciu pamięci udało mu się na nowo używać magii światła? Miał do niego tyle pytań.
 Chciał go przytulić i nigdy już nie wypuszczać, ale wiedział, że nie może tego zrobić. Czuł jednak ulgę, ponieważ jego syn żył i to było dla niego najważniejsze. Do tego nie złamał rozkazu Dikriko, Kartej przecież wydostał się z ciemnej części piekła sam.

***


 Wstałem chwiejnie i wypuściłem ze swojej ręki kryształ. Byłem cały brudny od krwi. Zarówno mojej jak i złodzieja dusz. Mój plan się udał. Dowiedziałem się również dlaczego te kreatury tak bardzo boją się światła. Ich oczy przestają pod jego wpływem świecić i zachowują się jakby byli ślepi, a do tego ich skóra zaczyna się wypalać. Tak więc dzięki mojej świetlnej kuli nie stałem już przed zwłokami a samymi kośćmi potwora.
 Oddychałem bardzo szybko i płytko przyglądając się co zostało ze stwora. Czułem satysfakcję. Cieszyłem się, że to właśnie mi przyszło zabić tę kreaturę. To przez istoty takie jak on zginął Tarwan. W ten sposób mogłem się zemścić za osobę, która bezinteresownie chciała mi pomóc, lecz moje poczucie winy nie zmalało. Nadal uważałem się za kogoś niegodnego takiego poświęcenia. Przerażało mnie jednak to, że zadając ostateczny cios złodziejowi dusz, czułem się szczęśliwy jak nigdy w życiu. Nie powinienem się tak czuć, zabijanie było przecież złe. Nie chciałem być złą osobą, ale mimo wszystko nie mogłem się powstrzymać od lekkiego uśmiechu na twarzy, kiedy ten stwór wyzionął ducha.
  - Jet - usłyszałem nagle głos zza moich pleców. Dobrze wiedziałem do kogo należał. Odwróciłem się więc lekko przestraszony. - Podejdź tu - powiedział mój ojciec.
 Zgodnie z jego poleceniem pokuśtykałem w jego stronę. Gdy już byłem blisko, spodziewałem się jakiegoś kpiącego komentarza na mój temat czy reprymendy za zniszczenie swojego ubrania, lecz to co powiedział władca piekieł przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
  - Wskakuj ,,na barana" - rzekł czerwonowłosy. - Idziemy do domu.

***


 - Ała! - wrzasnąłem, kiedy medyk przemywał moje rany.
 - Nie wierć się, dzieciaku - odpowiedział mężczyzna wyraźnie poirytowany moimi krzykami i płaczem.
  - Ale to boli! - jęknąłem.
  - Życie boli, młody - westchnął szatyn.
  - Widzę, że Kito jak zwykle we wspaniałym, optymistycznym nastroju - powiedział z ironią w głosie Merukku wchodząc do pomieszczenia. - Ja się ma nasz mały pacjent? - zapytał patrząc na mnie.
  - Jestem głodny, chce mi się spać i wszystko mnie boli - mruknąłem.
  - Nie dziwię się. Przecież przeżycie trzynaście dni w ciemnej części piekła to nie lada wyczyn.
  - Odgarnij grzywkę, Jet - polecił mi nagle medyk zauważając kolejną ranę.
 Zrobiłem to co mi kazano. Oboje mężczyźni wciągnęli powietrze przez zęby,
  - Nie wygląda to dobrze - powiedział Kito. - Trzeba będzie szyć.
  - Co?! - przeraziłem się.
  - Nie ma wyjścia, młody. Postaram się to zrobić delikatnie.
 Spojrzałem przerażonym wzrokiem n Merukku. Chciałem, żeby coś zrobił. To on zawsze ratował mnie z tarapatów i liczyłem na niego i tym razem. Białowłosy zrozumiał to co chciałem powiedzieć i po chwili zapytał:
  - Czyli Zalgo kazał działać bez znieczulenia, a do tego ziemskimi sposobami, bez magii?
  - Tsa... Chce przyzwyczaić dzieciaka do bólu - powiedział medyk wyciągając odpowiednie narzędzia
  - Widział tę ranę? - dopytywał doradca władcy piekieł.
  - Nie, raczej nie, młody ma za długie włosy, żeby mógł spod nich coś zobaczyć. Ja sam nie zauważyłem.
  - W takim razie pozwól, że ja się tym zajmę.
  - Ale Jego Wysokość...
  - Nie dowie się.
 Brązowooki zastanowił się chwilę.
  - Dobra, ale mnie do tego nie mieszaj. Nie chcę stracić posady.
 Merukku uśmiechnął się po czym podszedł do mnie i przyłożył rękę do mojej rany. Zaczęła się ona świecić lekko niebieskawym światłem. Był to podobny odcień do mojej kuli świetlnej. Po chwili zacząłem odczuwać mrowienie w leczonej części ciała i miłe ciepło. Zanim się obejrzałem było już po wszystkim.
  - Nie zostanie nawet blizna - uśmiechnął się do mnie fioetowooki.
 Odwzajemniłem lekko uśmiech. Już od progu spotkałem się z pogardliwymi docinkami Jennifer i Hrinuiego. Nie mogłem uwierzyć, że za nimi tęskniłem. Po powrocie z ciemnej części piekła wydali mi się nawet gorsi. Może wynikało to z tego, że przez ten czas nie mieli kogo gnębić i była to ich szansa na wyżycie się. W każdym razie wyglądało na to, że teraz wrócę do mojej szarej rzeczywistości.
  - Dobra, w takim razie ode mnie to wszystko. Zmykaj, młody - Kito uśmiechnął się delikatnie, - I ani słowa o tym co zrobił Merukku, tak?
 Pokiwałem głową po czym razem z doradcą mojego ojca opuściłem pomieszczenie. W drodze do mojego pokoju cały czas kuśtykałem. Co prawda z moją nogą nie stało się nic poważnego, ale i tak stąpanie na nią sprawiało mi ból. Na szczęście się już do tego troszkę przyzwyczaiłem. Idąc dalej przed siebie spostrzegłem nieznaną mi jeszcze wtedy osobę. Nosiła długi. starty płaszcz z kapturem, który ciągnął się aż do ziemi, Miała żółto-zielone oczy z pionowymi źrenicami i nie wyglądała na zbyt przyjazną.
  - Gdzie znajdę Zalgo? - zapytał nieznajomy zwracając się do Merukku.
  - Jest w swoim gabinecie - rzekł białowłosy lekko drżącym głosem.
 Mężczyzna pokiwał tylko głową i oddalił się w stronę, gdzie przebywał mój ojciec.
  - Kto to był? - zapytałem.
  - Nieważne, Kartej.
  - To ktoś ważny? Przecież nie każdy może ot tak wejść do pałacu...
 Fioletowooki westchnął.
  - To Dikriko.
 Otworzyłem szerzej oczy i obróciłem się w stronę dokąd poszedł bóg. Czy to naprawdę był brat Lusira? Czego on chciał od mojego ojca? Zacząłem się martwić. Przecież dikrikanie byli źli i zabijali lusirian, a władca piekeł właśnie do nich należał. Czyżby Pan Ciemności chciał zawładnąć piekłem zabijają przy tym obecnego monarchę?
  - Czemu on tu jest? - zapytałem zaniepokojony.
  - Nie wiem, przychodzi co jakiś czas. Pewnie chodzi o jakieś nieuregulowane sprawy z Kimurą - twoim dziadkiem.
  - Jaki był mój dziadek? - spytałem. Nigdy nie słyszałem o ojcu mojego taty, więdz bardzo zaciekawiło mnie jaki miał charakter.
  - Był... - Merukku zastanowił się przez chwilę. - Zły.
  - Dlaczego?
  - Ponieważ należał on do dikrikan. Dobrze, Kartej, teraz idź do swojego pokoju - powiedział, gdy już znaleźliśmy się przed moją sypialnią. - A ja muszę wracać do pracy.
 Zmierzwił mi włosy po czym oddalił się. Patrzyłem za nim chwilę, a gdy zniknął z mojego pola widzenia  wszedłem do komnaty. Od razu, kiedy tylko otworzyłem drzwi, na moją szyję rzuciła się Kim.
  - Kartej! Ty naprawdę żyjesz! - zawołała tuląc się do mnie.
 Chwilę potem dołączył do niej Nayrin. Tak bardzo cieszyłem się, że ich widzę, że do oczu napłynęły mi łzy szczęścia.
  - Tęskniłem za tobą, blacisku... - wymamrotał najmłodszy z mojego rodzeństwa.
  - Ja też  - wydusiłem przez łzy.
 Kim odsunęła mnie na długość ramienia i przyjrzała się mi dokładnie.
  - Nieźle cię nam poharatali - stwierdziła po chwili. - Ale najważniejsze, że wróciłeś i  żyjesz.
 Kim w tym roku miała kończyć siedem lat. Miała piwne oczy o raz rude, długie włosy, które czesała zazwyczaj w dwa małe kucyki pozostawiając resztę włosów luzem. Grzywkę, tak samo jak ja, układała na prawą stronę. Na jej jasnej cerze można było dostrzec parę piegów. Wygląd odziedziczyła z pewnością po matce, którą nie dane mi było poznać, lecz charakter miała podobny do naszego ojca. Była stanowcza i gdy już sobie coś postanowiła, trudno było ją przekonać, aby odpuściła. Wyglądała niepozornie, ale jak na jej wiek dosyć biegle posługiwała się magią oraz byłą o wiele odważniejsza od swoich rówieśników.
 Nayrin za to był jej przeciwieństwem. Był bardzo nieśmiały i płochliwy, Wystarczyło lekko unieść głos, aby doprowadzić go do płaczu. Miał w końcu miał dopiero niecałe cztery lata, lecz był inteligentny jak na swój wiek. Nie był on podobny do Zalgo z wyglądu i tak jak Kim, swój wygląd zawdzięczał matce. Miał białe włosy sięgające mu do ramion z grzywką zaczesaną na lewą stronę oraz jasnoszare oczy. Był raczej blady, lecz nie aż tak bardzo jak ja, ponieważ moja skóra była wręcz biała.
 Nagle głośno zaburczało mi w brzuchu, co wywołało wybuch śmiechu u mojej siostry i brata.
  - Pewnie umierasz z głodu, co? - zapytała Kim.
  - To, że umieram, to mało powiedziane - uśmiechnąłem się do niej lekko.
  - W takim razie trzeba cię nakarmić, prawda Nayrin? - spojrzała na naszego młodszego braciszka, który przytaknął szybko.
  - Mówicie o mnie, jakbym był jakimś zwierzątkiem domowym - zaśmiałem się.
  - No bo jesteś - rzekła Kim, Jesteś naszą małą pandką. - Pogłaskała mnie po głowie.
 Gdy po raz kolejny mój brzuch się odezwał, moje rodzeństwo nie zamierzało już dłużej zwlekać i zaprowadziło mnie do zamkowej kuchni. Nie pamiętam, żebym w całym swoim życiu zjadł tyle co tamtego dnia, a nie należałem do niejadków. Byłem raczej osobą, która bardzo rzadko wybrzydzała, a mój głód spowodował, ze zjadłem około trzy razy więcej niż zazwyczaj bym zdołał. Kim i Nayrin byli wyraźnie zadowoleni, kiedy skończyłem jeść, Od dawna nie widzieli mnie w trakcie spożywania czegokolwiek, ponieważ nie uczestniczyłem we wspólnych posiłkach z oczywistych względów. Po prostu bałem się ojca i przez to zupełnie traciłem apetyt, a do tego nie byłem tam raczej mile widziany. Zresztą jak wszędzie dokąd bym się udał. Zawsze byłem odtrącany i wyśmiewany i sprawiało mi to dużą przykrość, ale powoli zacząłem się przyzwyczajać i nie wpychać się tam gdzie mnie nie chcą. Można było nawet powiedzieć, że już sam starałem się unikać innych. Nie szukałem kłopotów, ale i tak często nieumyślnie w nie wpadałem. Cóż jednak mogłem poradzić? Byłem jedynie pięcioletnim dzieckiem bez żadnych specjalnych talentów. Nie radziłem sobie w grach zespołowych, bo byłem dosyć fajtłapowaty, przez co moi rówieśnicy nie chcieli się ze mną bawić. Nawet jeśli się zgodzili zagrać ze mną przykładowo w piłkę, nikt do mnie nie podawał oraz zachowywali się jakby mnie tam w ogóle nie było. Do tego mieli do mnie uprzedzenie z powodu, ze jestem ćwierćczłowiekiem. Dlatego też omijali mnie szerokim łukiem lub po prostu udawali, że w ogóle nie istnieję. Czasem sam miałem ochotę zniknąć, lecz mój ojciec zapobiegał wszystkim moim ucieczkom z pałacu.
 Nie wiedziałem o co tak naprawdę mu chodzi. Zachowywał się jakby mnie nienawidził z całego serca, ale z jakiegoś nieznanego mi powodu, trzymał mnie w zamku i nie pozwalał samemu wychodzić. Zakładałem również, że to on zostawił mnie w ciemnej części piekła. Zastanawiało mnie to, dlaczego mnie nie zabił. Przecież zapowiedział, że to zrobi, a jednak nadal żyłem. Może oczekiwał, że nie przeżyję starcia ze złodziejami dusz? Albo zginę tam śmiercią głodową? Mógł też oczekiwać, że nigdy stamtąd nie wrócę i będę błąkać się tamtymi korytarzami przez wieczność. Jedno mi jednak nie pasowała w tych wszystkich domysłach. Przecież jeśli zostawił mnie tam z nadzieją, że zostanę w ciemnej części piekła na zawsze, to dlaczego miałby mnie stamtąd wyciągać? Czyżby ruszyło go jego sumienie? Nie miałem zielonego pojęcia co mam o tym myśleć, więc także nie zamierzałem się tym zadręczać Co było minęło. Ważne, że znalazłem się już w domu, w miejscu, gdzie są osoby którym na mnie zależy.

***

- Nie złamałem warunków umowy - rzekł ze stoickim spokojem Zalgo.
  - W takim razie jak wyjaśnisz obecność swojego bachora w tej części piekła? - zapytał Dikriko krzyżując ręce na piersi i unosząc jedną brew.
  - Sam nie wiem, ale wyszedł z ciemnej części piekła sam. Ja przyprowadziłem go tylko z powrotem do pałacu. Miał wyjść z tamtej dziury? Zrobił to. Dlatego też nie masz podstaw, aby wysyłać go do Otchłani.
 Bogu zadrżała dolna powieka, Wiedział, że władca piekieł ma rację. Ciężko mu było jednak uwierzyć, że pięciolatek mógł sam wydostać się z takiego miejsca do tego bez żadnej broni czy przynajmniej znajomości podstawowych zaklęć obronnych.
  - Niech ci będzie - powiedział po chwili brat Lusira. - Ale mam na ciebie oko. - Dikriko po tych słowach wyszedł z sali szybkim krokiem.
  ,, Dosłownie na oku, nie widzisz przecież na drugie, przeklęty psie Abriana" - pomyślał Zalgo, kiedy jego szantażysta oddalił się na tyle, że nie mógłby wedrzeć się do jego umysłu, ponieważ Dikriko miał to w zwyczaju by czytać w myślach osobom, z którymi rozmawia
 Tu jednak trzeba by wyjaśnić kim jest Abrian. Otóż był to człowiek, tak samo jak Sedryk, jeden z pierwszych stworzonych. Kiedy Dikriko był dosyć mały, Abrian torturował go, nękał psychicznie, dochodziło nawet do gwałtów. W końcu, gdy Lusir się o tym dowiedział, umieścił człowieka w Otchłani, gdzie pozostał do dziś. Nic jednak nie mogło cofnąć czasu i wynagrodzić tego co musiał przez te lata przeżywać Dikriko. Stąd też wzięła się jego nienawiść do ludzi i całego świata. Obwiniał także Lusira o to co się stało i było to jedną z przyczyn próby jego zabójstwa. Nazwanie go więc psem Abriana było dla niego najgorszą obelgą i również jedyną, na którą tak bardzo reagował, bo za choćby wspomnienie tego co mu kiedyś zrobił ten człowiek, potrafił zabić.
 Władca piekieł westchnął ciężko i usiadł na krześle. Tym razem mu się upiekło. Karejowi również. Nadal nie mógł uwierzyć w to, że jego syn żyje. Nigdy by ie pomyślał, że taka mała, drobna istota jak ten pięciolatek będzie w stanie kogokolwiek zabić. Tutaj jednak Zalgo użyłby słowa ,,cokolwiek", ponieważ stworzenie takie jak złodziej dusz nie zasługiwało na miano osoby. W każdym razie jego syn to zrobił. Zabił inną żywą istotę. Nie wiedział czy być z tego powodu zadowolonym czy przerażonym. Z jednej strony świadczyło to o tym, że Kartej może poradzić sobie w ekstremalnych sytuacjach, lecz z drugiej nie wyglądało na to, żeby miał wyrzuty sumienia z tego powodu. Zalgo obawiał się, że pewnego dnia coś w nim pęknie i stanie się taki jak Dikriko, co było całkiem prawdopodobne. W końcu byli ze sobą spokrewnieni. W małym stopniu, ale jednak, ponieważ Kimura był wnukiem Pana Ciemności.
 Władca piekieł spojrzał na stertę kartek przed sobą. Był zadowolony z siebie, że załatwił już wszystkie formalności, lecz przygnębiała go myśl, że za parę dni ponownie będzie musiał znów czytać te wszystkie wnioski, skargi i zażalenia, a miał tego już kompletnie dosyć. Nie mógł się doczekać, aż w końcu przekaże komuś pałeczkę, no i te przeklęte papiery.
 Nie mógł jednak oddać władzy byle komu. Był to jeden z warunków Kimury. Miał on znaleźć wśród ludzi proroka, który będzie nadawał się na to stanowisko. Niestety nie miał być to byle jaki człowiek. Miała być to istota nosząca w sobie duszę boga, którego ponoć Kimura kiedyś znał. Było więc to jak szukanie igły w stogu siana. Ludzi na świecie było naprawdę wielu, więc znalezienie owej duszy mogło zająć wieczność, tym bardziej, że istoty te są śmiertelne i mają zdolność do reinkarnacji. Tak więc zanim wpadłoby się na trop danej osoby, ona mogłaby umrzeć i wejść w zupełnie nowe życie jako ktoś inny. Nie było to łatwe zadanie, a do tego pochłaniało dużo czasu, więc Zalgo powierzył je Merukku, który był o wiele bardziej cierpliwy i częściej miewał chwile wolne.
 Władca piekieł uznał, że nie ma sensu dłużej siedzieć w gabinecie, w którym tak naprawdę nie ma nic do roboty, dlatego też wyszedł z pomieszczenia zamykając drzwi na klucz. Postanowił ukradkiem zobaczyć co słychać u jego pięcioletniego syna. Nie musiał długo czekać. Koło niego przebiegła grupka dzieci. Byli to Kim, Kartej i Nayrin. Czerwonowłosy uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że pięciolatek poradził sobie z tym co musiał przeżyć w ciemnej części piekła dość szybko. Zalgo spodziewał się raczej jakiejś traumy i trudności z nawiązaniem kontaktu z kimkolwiek. Kartej jednak bardzo miło go zaskoczył. Był z niego dumny i bolało go to, że nie mógł mu tego okazać w żaden sposób. Co gorsza, już niedługo, kiedy jego syn zacznie mniej uważać na to co robi, będzie musiał wymierzać mu kary w postaci cielesnej. Władca piekieł bardzo chciał tego uniknąć, ale nic nie dało się z tym zrobić. Chłopiec nie należał do zbyt spokojnych dzieci, więc Zalgo mógł przewidzieć, że już za parę tygodni coś nabroi i będzie ponosił tego konsekwencje. Demon czuł się sfrustrowany, że zamiast łagodnego upomnienia jest zmuszony do, nazywając rzeczy po imieniu, torturowania swojego syna.
  - Zalgo. - Czerwonooki usłyszał głos za sobą. Od razu zauważył, że należy on do jego partnerki. - Musimy porozmawiać.
 Władca piekieł pokiwał głową.
  - W taki razie chodźmy może w bardziej ustronne miejsce.
  - To nie potrwa długo. Przemyślałam parę spraw i zdecydowałam, że odchodzę.
 Zalgo popatrzył na nią zaskoczony.
  - Co? Dlaczego?
  - Nie potrafisz się skupić na teraźniejszości, Zalgo. Cały czas żyjesz przeszłością. Masz bzika na punkcie Karteja i nie umiesz myśleć o nikim innym. Mam dość ciągłego słuchania o twoim synu. Jakbyś nie zauważył, ja też jestem w ciąży.
  - Sena... Kochanie, zrozum...
  - Nie chcę rozumieć. Wyniosę się stąd jak tylko urodzę. Nie martw się, zostawię ci Zarmou'a. Chcę zacząć życie od nowa - powiedziała odwracając się i chcąc odejść.
  - Sena... - jęknął Zalgo łapiąc ją za rękę. - Daj mi jeszcze szansę...
  - I co to zmieni? - prychnęła kobieta wyrywając mu dłoń z uścisku. - Wiem, ze nie jesteś w stanie pokochać mnie tak jak Claire. Wiem też, że ci zależy, le nie satysfakcjonuje mnie to. Chciałabym, żeby ktoś traktował mnie jak ,,tę jedyną". Ty nie jesteś w stanie mi tego zapewnić.
  - Ale Sena...
  - Odpuść sobie, już podjęłam decyzję. Za dwa tygodnie znikam z twojego życia.
 Po tych słowach partnerka Zalgo odeszła zostawiając załamanego demona samego. Było mu naprawdę przykro, ale wiedział, że kobieta ma rację. Nie mógł nic zrobić. Nie chciał jej trzymać na siłę, nie miałoby to sensu. Nie rozumiał jednak dlaczego nie powiedziała mu o tym wcześniej. Na pewno postarałby się zmienić. Chociaż w sumie i tak zdawał sobie sprawę z tego, że Kartej jest dla niego najważniejszy i sądził, że raczej nic tego nie zmieni. Tym bardziej teraz, kiedy wrócił, a Zalgo postanowił go bardziej pilnować.
 Dręczyło go jednak jedno. Skąd jego syn wiedział kim jest Tarwan? Czyżby to on pomógł mu wydostać się z ciemnej części piekła? Gdyby to o to chodziło, znaczyłoby to, że dawny opiekun Karteja nie przeżył. W końcu nie widział, aby przy pięciolatku był ktoś jeszcze, a Tarwan był bardzo przywiązany do jego syna. Nigdy nie zostawiłby go na pastwę losu, szczególnie w takim okropnym miejscu jakim była ciemna część piekła. Był on zbyt opiekuńczy, żeby to zrobić. Zalgo wciąż pamiętał dzień, kiedy kazał Tarwanowi odejść. Nie było innego wyjścia. Kartej mógł przez to przypomnieć sobie swoją przeszłość, a władca piekieł wolał nie ryzykować. Smok był wtedy załamany, ponieważ traktował małego półdemona jak młodszego braciszka. Sprawiło mu to wiele trudności, ale opuścił pięciolatka. Czuł jak jego serce pęka oraz miał wyrzuty sumienia, iż go nie upilnował, chociaż Zalgo wyraźnie podkreślił, ze to nie jego wina. Chłopiec był tak żywym dzieckiem, że niemożliwością było mieć go cały czas na oku. Teraz jednak to się nieco zmieniło. Kartej stał się bardziej przygaszony. Nie cieszyło go już wszystko tak jak kiedyś, co nie oznaczało, że stał się bardziej posłuszny. Nie można było powiedzieć, iż się nie starał. Zalgo zauważył, że jego syn go unikał i gdy tylko go zobaczy momentalnie poważnieje. Bolało go to jako ojca, ale tak było lepiej. Przynajmniej nie robił sobie złudnych nadziei, że będzie między nimi lepiej. Władca piekieł dobrze wiedział, że to niemożliwe, przynajmniej póki Pan Ciemności go szantażował. Czasami Zalgo czuł się jakby upodabniał się do własnego ojca, co napawało go odrazą. Nigdy nie zamierzał stać się taki jak on, ale wszystko zmierzało właśnie w tym kierunku.
 Czerwonowłosy miał dość. Postanowił wyrwać się z pałacu, w końcu skończył już swoją robotę na ten dzień. Nie wiedział wtedy jeszcze, gdzie pójdzie, ale na pewno jak  najdalej od jego zmartwień, zamku i wszystkich stworzeń. Chciał zostać sam i na spokojnie wszystko przemyśleć. Wtem jednak usłyszał głos Merukku:
  - Zalgo, znalazłem!
  - Co takiego znowu znalazłeś? Swoją piątą klepkę? - zapytał obojętnym tonem czerwonooki.
  - Znalazłem ją... - wydyszał zmachany doradca Zalgo ignorując obelgę. - Znalazłem Raishi.
 Czerwonowłosy otworzył szerzej oczy. To właśnie takie imię miał nosić prorok, który był wyznaczony na następnego władcę piekieł.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz